czwartek, 31 maja 2012

MAJOWE „ZAPASY”

Właściwie to coś tam sobie robię, chociaż mam wrażenie, że zupełnie nic mi nie idzie do przodu. Pogoda pochmurna, szara, po pierwszych ciepłych dniach nęka mnie przenikliwe zimno i zupełnie chyba przez te anomalia wszystko mi poszarzało i się wlecze. Tu i tam utworzyły mi się odłożone na potem „zapasy” . 

Napisałam co prawda ambitnie o Florencji, która przyciąga moje myśli szczególnie wiosenną porą, właśnie w maju , ale pełna blasku stolica Toskanii zupełnie nie wpasowała się w mój nastrój podporządkowany północnoeuropejskiej pogodzie 
i post o florenckim spacerze, póki co czeka na ciepło słońca  i końcowy szlif 
w ołówkowym notesie. W wersji ołówkowej „zakonserwowałam”  jeszcze inny post, ale to kolejny majowy  „zapas” , który sam się odłożył na później. 

W sobotni poranek zauważyłam też inne „zapasy” w postaci kilku zdekupażowanych drobiazgów do wykończenia  a między nimi też doniczki na zioła. Zabrałam się więc za wykańczanie tych „dzieł”, ale przebrnęłam tylko przez dwa, bo odkryłam kilka innych „zapasów” w całkiem innym zakresie, również odłożonych na później i pod ciśnieniem terminów to właśnie nimi zajęłam się 
w pierwszej kolejności.

W każdym razie z doniczkami dobrnęłam już prawie do końca. Co prawda lepsze byłyby osłonki aluminiowe, czy ocynkowane, ale pierwszą warstwę farby położyłam już dawno więc osłonki jeszcze sobie poczekają. Przy tej zdecydowanie niekorzystnej aurze malowało mi się też niezbyt dobrze, ale zioła w nich będą sobie na razie rosły. 


Już jutro 1 czerwca a ja siedzę w wełnianych skarpetach , bez jakiejkolwiek werwy do czegokolwiek. Trzeba się jednak zerwać i wykrzesać nieco energii, żeby nie daj Boże nie pozwolić aurze „zakonserwować” się na dobre. Myślę, że najlepsza będzie  gorąca zielona herbata i… do dzieła!

niedziela, 20 maja 2012

MAJOWY WIECZÓR W NOC MUZEÓW

Mało przypadają mi do gustu tygodnie bez bieżących blogowych wpisów, gdy czas zabierają mi z nadwyżką inne obowiązki i zajęcia. Wszystkie oczywiście, jak najbardziej lubię, no, prawie wszystkie i te planowane, standardowe, jak i te wpadające spontanicznie do kalendarza. Po tych „chudych” blogowych dniach brakuje mi czegoś do smaku codzienności – a tym „czymś” jest najzwyczajniej napisanie tekstu i kliknięcie przycisku „opublikuj”:) Jednak nareszcie ominęłam różnego rodzaju perturbacje czasowe i doczekałam się odpowiedniej i sprzyjającej chwili na napisanie o Nocy Muzeów.  

Otóż urządziłam sobie krótki, wieczorny spacer w tłumie – właściwie bardziej pomiędzy Muzeami.  Zdecydowanie odeszła mi ochota na wyciskanie z programu wszystkich atrakcji , jak soku z cytryny. W Muzeach tłumy i zwiedzanie nie idzie mi wcale w takich okolicznościach, ale i te klimaty mają swój niepowtarzalny urok. Szkoda tylko, że w ciągu całego roku – na pewno z wyjątkiem sezonu turystycznego jest prawie pusto w salach muzealnych, że wystraszyć się można. Tak więc pomyślałam sobie, że o czym będę mogła, z czasem napiszę w innych postach dokładniej a teraz tylko o tym, co widziałam w Noc Muzeów.

Najpierw weszłam na wieżę Muzeum archeologicznego, popatrzyłam na panoramę miasta tu i tam ozdobionego soczystą i świeżą zielenią.


Później przyszła kolej na niektóre atrakcje zapowiedziane w programie. Jedną 
z nich był pokaz czerpania papieru na sposób średniowieczny. Oczywiście jak najbardziej można było spróbować „wyczerpać” taki papier samodzielnie. Chociaż już widziałam kiedyś kilka razy jak to wyglądało, to nie miałam jeszcze okazji, żeby o tym opowiedzieć. Etapy tego niezłożonego procesu, są następujące: specjalny czerpak – sito zanurzano w  wannie z rozmoczona celulozą,


odsączano z wody celulozę, na tyle na ile było to możliwe a mokrą, uformowaną masę, która właściwie już była mokrą kartką układano na lnianym płótnie do wyschnięcia na kilkanaście godzin.



Można było też własnoręcznie sobie zrobić średniowieczną biżuterię „dla ludu”.


Następnym Muzeum do którego poszłam był Ośrodek Kultury Morskiej. Bardzo spodobała mi się architektura nowego wnętrza, konstrukcja jest w takim samym stopniu lekka, jak i monumentalna. Nowoczesny hol z którego wchodzi się do sal z eksponatami jeszcze bardziej podkreśla kontrast epok, przynajmniej  tak ja to widzę. 



Wśród kilku proponowanych atrakcji były też informacje i ciekawostki dotyczące trwałości i zachowania eksponatów z żelaza. Przykładem były kule armatnie, 
a których jedna leżała przez wieki w słonej morskiej wodzie. W takich warunkach doszło do wypłukania tych składników chemicznych (chyba elektrolitów?), które 
w efekcie końcowym zadecydowały o znacznym zmniejszeniu wagi kuli armatniej. 


Kula wydobyta z morza była niewiele cięższa od grejpfruta (po lewej) a druga, taka sama mająca cały czas dopływ powietrza zachowała wagę porównywalną do solidnego jak na swoje rozmiary hantla. Widok kul jest mylący, to właśnie ta większa jest lżejsza.
Gdy tak sobie zgłębiałam i przypominałam ciekawostki prze duże „C” dotknęłam właśnie żywej, choć nieożywionej historii. Dowiedziałam się, że obie kule armatnie pochodzą ze zwycięskiej Bitwy Oliwskiej ze Szwedami stoczonej 28 listopada 1627 r.  Trzymanie w ręku kuli armatniej z takiego wydarzenia w dziejach może budzić tylko zaszczyt. Ależ ta kula mogła narobić zamieszania w XVII w. ! 


Później byłam jeszcze kilka minut w Dworze Artusa, gdzie rzymscy legioniści akurat opowiadali o towarzyskich grach żołnierzy starożytnego Imperium, ale nie za bardzo do mnie cokolwiek dotarło z powodu tłoku  a gry  wyglądały mniej więcej tak:


Na Noc Muzeów trzeba było wcześniej się wyspać zamiast wstawać w sobotę 
o 6.00, więc na tym zakończyłam swoje nocne zwiedzanie, bo zupełnie „nie widziałam się” w tłumnej kolejce w środku Głównego Miasta w nocy.




sobota, 12 maja 2012

BUTELKI DECOUPAGE



Skończyła się oliwa i wino, więc nareszcie był „materiał” do dekupażu. Ostatnio bardzo spodobało mi się ozdabianie szkła, dlatego wszystkie inne rzeczy spokojnie sobie czekają i albo przyjdzie ich kolej, albo nie, w każdym razie nie zamierzam absolutnie niczego wytwarzać „rzutem na taśmę”. Malowanie i ozdabianie traktuję teraz jako formę odpoczynku i odprężenia. 
Nie umiem odpoczywać w formie „nic nie robienia” dzięki wrodzonej niechęci do kanapowego i fotelowego stylu relaksu. Bardzo mi się podoba przygoda z tą małą sztuką i mam nadzieję, że z czasem uda mi się wniknąć trochę głębiej w tą moją nową pasję.

Z butelek jestem dosyć zadowolona, chociaż farbę na tej lawendowej położyłam jakąś przedziwną, nieznaną mi wcześniej, ani pewnie nikomu na świecie metodą, używając wszystkiego co tylko istnieje i służy do nakładania farby - ale cóż, niektóre rzeczy zna tylko artysta – dopóki sam je  pamięta. Na końcowy rezultat jednak da się patrzeć, zwłaszcza, że butelki przecież nie ogląda się cały czas z bardzo bliska.

Dzielę się swoimi najnowszymi „dziełkami” i bardzo mnie kusi, żeby już za chwilę zmalować następne. 


wtorek, 8 maja 2012

BITWA MORSKA NA MOTŁAWIE


Wpis na temat ciekawej inscenizacji historycznej, który obiecałam w czwartek jako niespodziankę miał się co prawda pojawić jak napisałam "może w niedzielę" a tymczasem "wrzucam" go późną godziną, gdy wtorek już się kończy. Niezamierzony poślizg w czasie był co prawda potrzebny, bo dokładniej mogłam przejrzeć zdjęcia w liczbie ponad 60, chociaż  jak zwykle nie wiem za dobrze, kiedy się napstrykały. Tak po prostu spontanicznie wpadają sobie do cyfrówki, zawsze wtedy, gdy patrzę na coś ładnego. 

W sobotę urządziłam sobie wycieczkę. Przy Twierdzy Wisłoujście odbyła się inscenizacja bitwy morskiej sprzed 200 lat, stoczonej pomiędzy wojskiem Angielskim i wojskiem Napoleona, właśnie przy ujściu jednej z odnóg delty Wisły -  Motławy. Zresztą jeśli chodzi o Motławę, bardzo nie lubię słowa „odnoga”. Jest po prostu jak na Motławę - za mało eleganckie.


Inscenizacja,  pt. „Bitwa morska. Obrona Twierdzy Wisłoujście” została zorganizowana przez Muzeum Historyczne Miasta Gdańska. Był to barwny i niezwykle pomysłowy spektakl historyczny. Dobrze, że pojechałam godzinę przed planowanym rozpoczęciem imprezy, bo inaczej o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć mogłabym sobie tylko pomarzyć, albo popstrykać znad głowy celując w wielką niewiadomą. A liczyła się przede wszystkim uczta dla oka - o smaku historii.


W tej historycznej bitwie morskiej uczestniczyły trzy galeony: „Dragon”, „Lew” i „Czarna Perła”.  Dziwię się jednak, że na XVIII wieczne wojny przeznaczano tak piękne okręty, masywne, drewniane efektownie ozdobione – również ażurowymi -  rzeźbionymi dekoracjami.  


Myślę, że w przypadku zatonięcia czy pożaru galeonu dokonywano istnego barbarzyństwa na sztuce. Nawet jeśli w rozumieniu tamtych czasów piękno tych dekoracji miałoby być wykonywane przysłowiowym rzutem na taśmę. Czy do wożenia armat  
i rozpalania pożarów nie wystarczyłoby coś bez owoców mozolnej pracy artystów? Cóż, każda epoka ma swoje upodobania.

Każdy z galeonów był wyposażony w rzeźbione dzioby, będące ich wizytówką. Te potężne rzeźby na dziobach dostojnie, lekko i zgrabnie płynęły sobie w powietrzu nad wodą, zawieszone przed galeonem. Rzeźba na dziobie i nazwa galeonu miała zapewne podsycać uczucie trwogi i przerażenia wroga,


albo spowodować całkowite rozproszenie uwagi u bardziej wrażliwych wojowników, bez której - no cóż… nie było sensu wybierać się na bitwę, ani starać się o miano bohatera.


Z tego co zauważyłam podczas inscenizacji, to tak sobie myślę, że większa część historycznych bitew morskich musiała być prowadzona raczej „na wyczucie”. 
Owszem, przed pierwszym wystrzałem z armaty jeszcze było cokolwiek widać a przede wszystkim stanowisko wroga, więc w czasie takich bitew musiały być jakieś przerwy techniczno – okolicznościowe, choćby  na rozproszenie dymu i poprawienie zasięgu widzenia.  Kompletnie nie znam się na taktykach i technikach wojennych, ale nie trudno się domyślić, że bitwy prowadzono na pewno na NADZIEJĘ i SZCZĘŚCIE.


Otóż najbardziej popularną metodą nawigacji dla pocisku, aby uzyskał on pożądany tor – była właśnie NADZIEJA, że pośród dymu kula armatnia trafi precyzyjnie w wymierzony, może nawet pół godziny wcześniej cel. Z kolei powszechnie przyjętą techniką obrony musiała być wiara w SZCZĘŚCIE, że kula trafi kilka metrów dalej. Co najwyżej, o ile było to w ogóle wykonalne, można było też przesunąć potencjalny cel  pod osłoną dymu, aby zmylić wroga. I tak pukano sobie spokojnie tymi dymiącymi armatami w tempie dalekim od zawrotnego. W bitewnym zamieszaniu trzeba było chyba jeszcze znaleźć czas na modlitwę i na spłynięcie z niebios właśnie nadziei i szczęścia. Strzelały oczywiście tylko armaty z wyfroterowanymi lufami, a to z pewnością też zajmowało sporo czasu.
Z pewnością powolne były te dawne wojny: właściwie większość czasu upływała na czyszczeniu armat, przenoszeniu celów i stanowisk, zbieraniu rannych i modlitwach, gaszeniu i rozpalaniu pożarów. Strzelano zapewne od czasu do czasu a potem czekano przynajmniej pół godziny aż opadnie dym, żeby zobaczyć, kto trafił. I to najlepiej 
z bocianiego gniazda.


Jednak sama inscenizacja historyczna przebiegała ciekawie i dynamicznie, bez dodatkowych opóźnień na historyczne realia dotyczące tempa.
Pożar składu amunicji wybuchł prawdziwym ogniem,  inne pożary wybuchały już 
w uroczym dymiącym technikolorze.


Rekonstruktorzy bitwy sprzed 200 lat ubrani w historyczne kolorowe mundury, prezentowali się doskonale, bez wskrzeszania wszystkich duchów z epoki napoleońskiej bardzo realnie został przywołany klimat tamtych czasów. Była to wspaniała uczta dla oka.



czwartek, 3 maja 2012

BRZEGIEM MORZA – KLIF ORŁOWSKI

Mówi się też, że Redłowski. Kwestia terminologii jest ustalona merytorycznie, ale zostawię ją teraz, bo na pewno jeszcze kiedyś pokusi mnie żeby napisać o tym klifie. To jedno z moich ulubionych miejsc. Barwne, malownicze, tajemniczo, uparcie i skutecznie przyciągające – właśnie swoim egzotycznym krajobrazem.  Otoczenie klifu uroczo zmienia kolory w ciągu roku a światło słońca rano i wieczorem potrafi niemal spektakularnie nasączyć intensywnością ciepłych barw zwykły biały piasek.  


Długi weekend to jak najbardziej sprzyjający czas dla pogłębienia i utrwalenia postawy „życiolubnej” i ładowania akumulatorków entuzjazmu, spokoju i  obmyślania projektów dla pogody ducha, pasji i tego  co wypełnia codzienne poranki i wieczory. To dobry czas na przyjacielskie rozmowy i rodzinne kolizje okraszone humorem. Trafiła się też wymarzona pogoda na podkręcenie sobie stopnia  kondycji fizycznej.

Nie będęwięc dzisiaj wkraczać w obszary żadnych głębokich refleksji egzystencjalnych, choć mnie do tego kusi. Pozwolę sobie jednak na myśl dość osobistą: Otóż z pewnych względów wstałam dziś lewą nogą i chyba wieczorem też z lewej nogi się odbiłam  i to baardzo mocno – ale zauważyłam bardzo ważną rzecz:  za nic w świecie nie umiem „przekustykać” na tej przysłowiowej lewej nodze nawet godziny, nie pamiętam też , żeby kiedykolwiek trzymała mi się ta „ołowiana wściekłość” na nie sprzyjające i niezależne ode mnie okoliczności, dłużej niż kilka chwil. 
BOGU DZIEKI! Odkryłam że nadal jestem gatunkiem „życiolubnym”, nie dającym sobie wyskubać piórek ze skrzydeł! To też zasługa wszystkich moich przyjaciół i dobrych, otwartych ludzi, którzy mnie otaczają, pamiętają i o których z wdzięcznością pamiętam 
i myślę. 
Moi Drodzy! Z dużą dozą radości, chciałabym odświeżyć pewną myśl:  Nawet jeśli będziemy gdzieś na nie koniecznie na szarym końcu, to RADOŚĆ JEST WIELKA! Bo „NIE SPRÓCHNIEJEMY!” (Prz 14, 30-31)

Ale nikt w tym sensie nie ma nic stałego i na wieczystą własność. A więc trzymajmy się RADOŚCI!

Trwam więc przy czerpaniu z wolnych dni, raz szybciej raz wolniej. Zaplanowałam też na najbliższy czas ciekawy tekst i oczywiście zdjęcia. Ale na razie to niespodzianka, może na niedzielę. Jak nie wyjdzie, będzie inna. A tymczasem załączam mały albumik z Orłowa. Nawet się nie obejrzałam kiedy, a już prawie samo napstrykało się trochę zdjęć.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...