niedziela, 29 września 2013

San Miniato - Rocca i sielankowe klimaty

Chociaż San Miniato jest stolicą trufla, to paradoksalnie w ogóle nigdzie nie napotkaliśmy na żaden ślad na to wskazujący i eksponujący trufle choćby turystycznie. O truflach wszędzie tu cicho. A może trafiliśmy tylko na taki czas? Gdyby nie nasza pilotka Klaudia, zupełnie nikt by o tym nie pamiętał. Ale w zasadzie wszelakie reklamy turystyczne sławiące trufle nie za bardzo miałyby sens, a grzyby raczej i tak nie wpisałyby się pomiędzy powszednie pamiątki kulinarne z regionu, choćby ze względu na koszta. Z tego co zapamiętałam – to cena trufli wynosi od 4 tys. euro wzwyż za kilogram. Zapisałam jednak kwiecistą myśl G. Rossiniego o tym najdroższym grzybie, zacytowaną przez naszą przewodniczkę, zawierającą wirtuozyjne porównanie – że „Trufle są Mozartem wśród grzybów”.

Jednak to wcale nie trufle są symbolem miasta, ale wieża Rocca i katedra. San Miniato to bardzo małe miasteczko w prowincji Pizy otoczone potężnymi murami, (a właściwie w większej części i ich resztkami) nad którymi zwisają budynki w odcieniu cappuccino, przyklejone do stoku wzgórza. Początki miasta sięgają VII wieku a dokument zawierający pierwszą wzmiankę o istniejącej wtedy tu wiosce pochodzi z 783 r. i znajduje się w arcybiskupstwie w Luce. 

Panorama San Mignato

Według legendy osada została założona na miejscu pustelni św. Miniato – pierwszego męczennika Florencji. Święty przejeżdżając tędy około 250 r. zatrzymał się tu i osiedlił jako pustelnik. Wkrótce też został skazany na tortury w amfiteatrze florenckim, ponieważ odmówił oddania czci bóstwom – a było to za czasów prześladowań Dioklecjana. Osnute legendą opowiadanie wiąże z męczeństwem św. Mignato nade wszystko wydarzenia nadprzyrodzone. Najpierw święty miał być spalony, ale nie spalił się, gdyż został cudownie uwolniony z krępujących łańcuchów. Następnie rzucono go na pożarcie dzikim zwierzętom, ale i to nie przyniosło mu śmierci, bo oswoił lwa. W końcu został ścięty, ale… podniósł swoją głowę i poszedł na wzgórze San Miniato we Florencji, gdzie obecnie znajduje się kościół San Miniato al Monte. Miał charakter, nieprawdaż?

Ze szczytu wzgórza, na którym stoi wieża Rocca, rozpościerają się piękne widoki na sielską i spokojną Toskanię z wszelkimi atrybutami wiejskiego pejzażu. Na wzgórzach idealnie równe rzędy drzewek oliwnych i winorośli, a na polach zbożowych wielkie, okrągłe snopy słomy. 


Średniowiecze było epoką, w której wpływowe rody prowadziły intensywne walki o terytoria. Przez San Miniato przebiegała Via Francingena a osady i tereny położone najbliżej szlaku pielgrzymkowego stały się głównym celem walk pomiędzy rodami. Przemawiały za tym argumenty ekonomiczne a nieustanne spory sprzyjały coraz to innym i nowym podziałom terytorium. Każdy ród dążył do tego, aby jak najkorzystniej włączyć swoje posiadłości w sieć zamków i twierdz znajdujących się na trasie Via Francingena, gdyż dawało to ogromną szansę na szybkie i skuteczne wzbogacanie się.

Również San Miniato włączyło się w średniowieczu w rywalizacje o terytoria a wieża – Rocca, będąca symbolem miasta, pozwalała wtedy na kontrolę ważnego odcinka drogi Via Francingena, łączącego Pizę z Florencją.



Rocca

Budowla ma 37 m. wysokości a z jej szczytu rozciąga się widok na dolinę rzeki Arno. Ponieważ została wzniesiona z inicjatywy Fryderyka II, władcy, przebywającego częściej na Sycylii, niż w Toskanii – stąd też w architekturze wieży dopatrzeć się można elementów arabskich, często spotykanych na Sycylii. Obecna wieża jest rekonstrukcją tej oryginalnej, gdyż średniowieczna budowla została doszczętnie zniszczona w 1944 r. kiedy Niemcy podłożyli minę i wieżę wysadzili.

Całkowicie na podobieństwo długiej i miejscami poprzerywanej gąsienicy nasza grupa zeszła wąskimi schodkami w kierunku katedry pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP i św. Genezjusza, którego obecnie uważa się za głównego patrona miasta.
 
Katedra Santa Maria Assunta

Święty Genezjusz, podobnie jak św. Mignato zginął śmiercią męczeńską, też w czasie panowania Dioklecjana. Genezjusz był aktorem – komikiem i cieszył się wielkim uznaniem w świecie pogańskim, spragnionym rozwydrzonych rozrywek. W swoich sztukach i przedstawieniach wyśmiewał i szykanował chrześcijan, a to bardzo podobało się cesarzowi, pałającemu do nich nienawiścią. Było tak, dopóki Genezjusz nie napisał sztuki o chrzcie. Osobiście chciał zagrać w niej główną rolę i oczywiście w pierwotnym założeniu miała być to zabawa dostarczająca rozrywki prześladowcom – ale zaczął naprawdę się modlić. Na wieść o tym Dioklecjan kazał go zgładzić. Tak więc św. Genezjusz został patronem aktorów a o tym w San Miniato pamięta się szczególnie. W miasteczku odbywają się co roku międzynarodowe przeglądy teatralne, pt. „La luna azzurra” („Błękitny księżyc”).

To tyle o patronie katedry. Świątynia była niegdyś wkomponowana w potężną twierdzę obronną, która zajmowała całe wzgórze. Najlepiej zachowaną pozostałością po twierdzy jest wieża św. Matyldy z Canossy naprzeciw katedry.

Wieża Matyldy z Canossy

Na fasadzie katedry zwracają uwagę nietypowe, ceramiczne ozdoby, ułożono je w taki sposób, aby ukazywały Dużą i Małą Niedźwiedzicę. Oczywiście jest to układ konstelacji odzwierciedlający wiedzę o sferach niebieskich z czasów, kiedy powstawała świątynia. W środku byliśmy tylko kilkanaście minut. Wyposażenie kościoła i dekoracje są powojenną rekonstrukcją w stylu barokowym. Przewodniczka wspomniała, że w czasie wojny w kościele schronili się mieszkańcy miasta, jednak w wyniku zbombardowania kościoła przez Niemców zginęło 50 osób, a zabytkowe wnętrze zostało całkowicie zniszczone.

Fasada katedry
 
Schodząc od strony katedry w kierunku miasteczka, doszłyśmy do budynku seminarium duchownego, o ciekawym wyglądzie i nieco wściekłym kolorze. Tutaj też znalazłyśmy informację turystyczną i mogłyśmy zasięgać wiadomości, aż do woli o wszelkich odbywających się w całej okolicy festynach, koncertach, wystawach i różnorakich innych imprezach, w których nie miałyśmy najmniejszych szans uczestniczyć, ale dało nam to pewną orientację o dość sporej prężności kulturalnej w okolicy.

Budynek seminarium w San Miniato

Wybrałyśmy się na krótki spacerek po miasteczku, pośród bajkowo malowniczych uliczek.



W drodze powrotnej natknęłyśmy się jeszcze na arkady pod którymi w określonych dniach odbywa się targ, ale teraz było tu cicho i spokojnie. Zauważyłam, że w San Miniato życie mieszkańców toczy się bardzo, bardzo powoli a atmosfera miasteczka niewiele odbiega od wiejskich klimatów. Spacer po cichych zakątkach i uliczkach bardzo nas wyciszył. Sielankowo tam było!

środa, 25 września 2013

Wycieczka do Monte Oliveto Maggiore

Wspomniałam już, że do Sieny na pewno jeszcze blogowo powrócę, a dzisiaj wspomnę 
o klasztorze Olivetanów.

Opactwo w Monte Oliveto Maggiore założył w XIV w. sieneński szlachcic św. Bernard Tollomei. Legenda głosi, że został oślepiony, a później pod wpływem wizji Marii Panny wraz z dwoma towarzyszami udał się na pustkowie (w 1313 r.), nazywane wówczas Deserto di Ancona. Wybrane miejsce było wówczas wyjątkowo wyjałowione a sucha ziemia nadawała się wyłącznie do uprawy słoneczników i zboża. Aby można było uprawiać zioła, winorośl, albo warzywa, teren wymagał niełatwego w okolicznych warunkach nawadniania. Klasztor więc był pierwotnie pustelnią, ale już w roku 1319 uzyskano akt budowy opactwa. 




Na teren opactwa prowadzi szeroka aleja porośnięta sędziwymi cyprysami. Na teren klasztoru wchodzi się przez ceglaną bramę i most zwodzony. Bramę ozdobiono z dwóch stron rzeźbami. Od zewnątrz umieszczono pokaźnych rozmiarów postać Madonny z Dzieciątkiem. Z drugiej strony bramy znajduje się postać św. Benedykta, patrona zakonu Olivetanów, żyjących według reguły Benedyktyńskiej. 


Cały kompleks klasztorny stanowi duża ilość zabudowań, w większości objęta klauzulą i niedostępną dla zwiedzających. Mnisi prowadzą tu też Instytut, w którym najnowocześniejszymi metodami odnawiają stare, zabytkowe księgi. Zwiedzającym udostępniono przeszklony krużganek, gdzie można oglądać freski Sodomy i Signiorelliego, bibliotekę i kościół. 


Poszliśmy na dziedziniec, aby obejrzeć cykl fresków, których treścią są sceny z życia św. Benedykta z Nursji. Malowidła powstały w okresie renesansu – epoki, która narodziła się właśnie w Toskanii. Freski z całą pewnością stanowią kwintesencję i wzór malarstwa renesansowego, gdyż bardzo wyraziście ukazują to, co jest jego podstawą i istotą, ale o tym za chwilę. Po drodze minęliśmy jeszcze inny dziedziniec, objęty klauzurą.


Obaj twórcy fresków zarówno Giovanni Antonio Bazzi nazywany Sodomą, jak i Lucca Signiorelli malując sceny z życia średniowiecznego ascety – św. Benedykta, w stopniu dotąd nie spotykanym ożywiają swoje postacie, a realistyczne sceny wprost tętnią życiem. Poszczególne zdarzenia są przedstawione z fotograficzną niemal dokładnością. Chociaż obaj artyści mieli krańcowo różne charaktery, to w całym cyklu fresków poza pewnymi wybrykami Sodomy, nie ma jaskrawych różnic ani w stylu, ani w sposobie ilustrowania poszczególnych scen.



Renesans toskański odbiega daleko od samego tylko przedstawiania sztywnych postaci, jak w średniowieczu, które dopiero co minęło. Nic tu nie jest płaskie i do końca statyczne. Oszałamiający jak na tamte czasy postęp polegał również na ukazaniu z perspektywą krajobrazów, wtopionych w konteksty sytuacyjne, prowadzącej do osiągnięcia efektu trójwymiarowości. 

O tym jak demon zburzył dzwonnicę
Cały cykl malowideł sprzyja kontemplacji nad regułą benedyktyńską, której istota zostaje sprecyzowana dzięki pojawiającym się tu szczegółom i treściom, mającym kluczowe znaczenie dla jej interpretacji. 

Św. Benedykt przyjmuje rzymskich młodzieńców Mauro i Placyda
Św. Benedykt wyraża zgodę, na prośbę pustelników, aby został ich kierownikiem duchowym
Św. Benedykt posyła Mauro do Francji a Placyda na Sycylię
Sodoma posiadał ognisty temperament i dość niezwykłą ale też kontrowersyjną osobowość. Zanim na dobre rozpoczął prace nad cyklem fresków przedstawiających żywot św. Benedykta, najpierw na jednym z nich namalował siebie i to bardzo efektownie, wystrojonego w modne szaty. 

    Giovanni Antonio Bazzi - Sodoma
Do wszystkich swoich umiejętności toskańskiego mistrza renesansu, którymi mógł się poszczycić, dorzucił jeszcze humor, czasami zabarwiony złośliwością. Bardzo często robił ekscentryczne żarty mnichom, naśmiewał się z niektórych postaci i ich postaw, czego też nie omieszkał przedstawić na swoich malowidłach.

Tak jest na przykład w przedstawieniu sceny, kiedy to św. Benedykt wyjeżdża z rodzinnego domu, aby w Rzymie pobierać nauki. Oczywiście, całość trafnie oddaje atmosferę tego wyjątkowego momentu w życiu świętego. Scenie na pewno nie brakuje dostojeństwa, ale Sodoma nie zapomniał ukazać też pewnego człowieka, którego kopie koń św. Benedykta – a to może za nieprzyjazną postawę wobec przyszłego świętego?


Podobnie naigrawał się z pazerności mnichów, skrzętnie skrywanej pod poważnymi i pokornymi minami. Zilustrował scenę, kiedy to mnisi zasiedli do spożywania posiłku i przestrzegając reguły milczenia, mieli się skupić wyłącznie na wdzięczności za otrzymane dary Boże. Sodoma w tym momencie postanawia wpleść w tą scenę aferę. Otóż jeden z braci trzymając własną bułkę, drugą ręką sięga po bułkę współbrata, a przy tym wszystkim na twarzy pazernego mnicha maluje się niewysłowione wprost skupienie, zrównoważenie i powaga, w przeciwieństwie do wyraźnych oznak roztargnienia i smutku siedzącego obok poszkodowanego. 


Fresk przedstawiający scenę, w której Florenzo – przyjaciel św. Benedykta wysyła niewiasty do klasztoru jest uważany za jeden z najlepszych z pośród wszystkich.

Sodoma jednak przebrał miarkę w czasie pracy nad tym malowidłem. Otóż skrycie, za rusztowaniami namalował w tej scenie nagie niewiasty, aby zgorszyć mnichów. Kiedy nadszedł moment uroczystego odsłonięcia fresku i wszyscy zobaczyli, co też artysta stworzył za rusztowaniem, opat wpadł we wściekłość i chciał dopaść Sodomę, aby wychłostać go za nieprzyzwoity wybryk. Sodoma jednak uciekł nie zabierając ze sobą nawet rzeczy osobistych, nie mówiąc już o zapłacie za freski, którymi ozdobił 2 ściany. Cóż więc mieli począć mnisi? Musieli sprowadzić innego artystę. Do klasztoru przybył więc Lucca Signiorelli a jego pierwszym zadaniem było przemalowanie sceny i przerobienie kobiet wszetecznych na dostojne niewiasty odziane w suknie. 



Jednak Lucca Signiorelli po namalowaniu kilku scen został zaproszony przez papieża do pracy twórczej w katedrze w Orvietto. Mnisi zaczęli wówczas szukać Sodomy i ponownie sprowadzili go do klasztoru, aby ukończył żywot św. Benedykta.

Idąc do biblioteki znaleźliśmy się na klatce schodowej, ozdobionej freskami. 



W bibliotece są przechowywane stare księgi, a temperatura i wilgotność powietrza jest odpowiednio uregulowana, dlatego też nasza wizyta w tym miejscu była bardzo krótka.



Przypadkiem udało się zajrzeć też do refektarza.


Na jednym z korytarzy natknęliśmy się znowu na żart Sodomy. Otóż w opactwie było w zwyczaju, że klucze do wszystkich pomieszczeń posiadał tylko jeden z braci – klucznik. Wszyscy więc ciągle tego klucznika szukali. A ponieważ najłatwiej było znaleźć Sodomę, zajętego malowaniem fresków, to właśnie jego najczęściej pytano: czy nie widział klucznika? Artysta namalował więc postać klucznika na korytarzu i odpowiadał, że właśnie tam widział go ostatnio.

Zwiedzanie zakończyło się w kościele, a potem był jeszcze czas na zakupy w sklepiku klasztornym. Zadowolone i znów wzbogacone spotkaniem z pięknem toskańskiego renesansu, nadal pogadując o Sodomie, wróciłyśmy na parking.


czwartek, 19 września 2013

Koronkowa katedra, św.Katarzyna, contrady i Palio - czyli o urokach Sieny

Do Sieny dojechaliśmy starą autostradą w dolinie Chiana, biegnącą pośród wzgórz, winnic i pól obsianych słonecznikami. Wiekowa Siena, której uroku dodają leciwe i obdrapane mury, w blasku porannego słońca prezentowała się atrakcyjnie i świeżo. 
W trakcie zwiedzania działo się tak dużo, że właściwie nie wiem od czego zacząć. Od katedry? Od średniowiecznych uliczek? Czy od rozległych bądź ciasnych placyków z pomnikami i okazałymi pałacami? 
Nic dziwnego w tym przecież nie ma, gdyż pośród zabytków Sieny prowadziła nas miejscowa pani przewodnik, słynąca z tego, że w Sienie mieszka już 200 lat:) Bez wytchnienia sięgała do zasobów swojej nieprzeciętnej wiedzy, zasypując nas przeogromną lawiną wiadomości o mieście. 
Wiem tylko, że na pewno nie da się opowiedzieć o Sienie wszystkiego w jednym artykule, chociaż moje zwiedzanie trwało zaledwie kilka godzin.

Panorama katedry w Sienie

Zupełnie tak samo jak Rzym, Sienę zbudowano na 7 wzgórzach. Miasto założyli Rzymianie jako swoją kolonię w czasie panowania cesarza Oktawiana Augusta, a w Sienie  do chwili obecnej zachował się starożytny układ ulic. 
Istnieją też niezbite dowody na to, że życie społeczne rozkwitało tu jeszcze wcześniej, bo to właściwie Etruskowie jako pierwsi założyli w tym miejscu swoją osadę a wykopaliska archeologiczne odsłoniły więcej pozostałości etruskich, niż rzymskich. 
Symbolem Sieny od wieków pozostaje wilczyca z dwoma bliźniętami.

Wilczyca z bliźniętami

Zwiedzanie Sieny zaczęło się od bazyliki, w której znajdują się relikwie św. Katarzyny. Dokładna nazwa świątyni brzmi dość nietypowo – Basilica Cateriniana di San Domenico (Bazylika św. Katarzyny świętego Dominika). 

Kościół Dominikanów nie ma wejścia głównego, tam gdzie powinien znajdować się portal świątyni, zgodnie z normami architektury gotyckiej. W miejscu portalu znajduje się kaplica, w której św. Katarzyna przyjęła śluby zakonne. Dlatego też w trakcie rozbudowy kościoła nie było mowy o przeróbce, oznaczającej w praktyce likwidację kaplicy na rzecz fasady i wejścia, toteż wejście do bazyliki znajduje się z boku. 
W gruncie rzeczy, bazylikę mogę pokazać tylko z zewnątrz, gdyż w środku obowiązuje całkowity zakaz fotografowania.

Bazylika św. Katarzyny i św. Dominika

W jednej z kaplic bazyliki znajdują się relikwie – głowa św. Katarzyny. Zaraz po śmierci mistyczki ze Sieny jej ciało złożono w kaplicy dominikanów w Rzymie, w kościele Santa Maria Sopra  Minerva i tam też wybudowano okazały grobowiec. Sieneńczycy jednak uważali, że to właśnie im należy się najcenniejsza relikwia – głowa, gdyż posiadanie tej relikwii miało świadczyć przede wszystkim o potędze miasta i przewadze nad ówczesnymi rywalami. 
Sieneńczycy zdobyli więc głowę mistyczki. Zanim wystawiono relikwie na widok publiczny, aby mogły oficjalnie stać się przedmiotem kultu, najpierw weryfikowano je i odpowiednio przygotowywano zgodnie z obowiązującymi wówczas procedurami, które były przerażająco drastyczne. 
W średniowieczu, kiedy zdobyto głowę jakiegoś świętego, obgotowywano ją w ziołach, aby symbolicznie pozbyć się tego co ziemskie, bo uważano że zniszczalne ciało, które przemija nie ma aż tak wielkiego znaczenia, a najważniejsza jest czaszka. Jednak w przypadku głowy św. Katarzyny odstąpiono od tego toku postępowania. 
Gdyby ktoś miał ochotę całkiem zanurzyć się w barwnym i żywiołowym średniowieczu oraz poznać fakty z życia św. Katarzyny, to gorąco polecam znakomitą powieść „Katarzyna ze Sieny, niepokorna święta”, napisaną przez Don Brophy. Rewelacja! 

Pomnik św. Katarzyny

Znaleźliśmy się przed katedrą Santa Maria Assunta, zaprojektowaną przez toskańskiego rzeźbiarza Giovanniego Pisana, którą zbudowano w 1215 r. Przewodniczka opowiedziała nam całe mnóstwo ciekawostek związanych z historią budowy świątyni, że w pewnym momencie najzwyczajniej przestałam je kodować. 

Sieneńczycy chcieli wybudować katedrę wspanialszą niż ta, która była we Florencji, aby była naocznym dowodem potęgi i blasku bogactwa Sieny. Zabrali się do dzieła, ale zdołali wybudować tylko ścianę, w której miało być wejście główne. W orientacji do obecnie istniejącej katedry nawa główna byłaby przedłużeniem prawego transeptu.

Fragmenty murów katedry wzniesionych przed epidemią dżumy
Prace przy budowie monumentalnej katedry wstrzymano i nigdy więcej nie podjęto ich ponownie, kiedy to w 1348 r. wybuchła epidemia dżumy. Stało się to w czasie, gdy Siena zaliczała się do najbogatszych miast Europy, a swoją wielkością – pod każdym względem mogła równać się wówczas z Paryżem. Czarna śmierć panująca tu przez kilka miesięcy, zabiła aż 2/3 ludności.

W tym ciężkim czasie bardzo dobrze zaczęły funkcjonować szpitale. Właściciele szpitali bogacili się nabywając liczne posiadłości ziemskie i folwarki. Ludzie chcąc ocalić swoje życie od śmierci w czasie zarazy, wraz z błagalnymi modłami składali swoje wota błagalne – właśnie w postaci całych majątków, które zapisywali na rzecz szpitala. Budynek szpitala znajduje się naprzeciwko katedry, wprawdzie szpitala nie zwiedzaliśmy wewnątrz, niemniej jednak przewodniczka mówiła, że znajdują się tam kości i szkielety ofiar średniowiecznej epidemii.

Szpital średniowieczny
Fasada katedry olśniewa prezentując mistrzostwo artystów, którzy wydobyli z gotyku to co najpiękniejsze. Ozdobiona licznymi postaciami świętych trzymających swoje atrybuty, a także sylwetami patriarchów, filozofów i proroków – pochłania swoim urokiem bez reszty. Pośród ornamentów i koronkowych pinakli, dodających majestatu fasadzie, dopatrzyłam się też wielu płaskorzeźb przedstawiających sceny biblijne. Rozeta z witrażem usytuowana w części centralnej fasady rzeczywiście -  jak ażurowa róża zdobi portal, podsycając wrażenie, że całość jest przystrojona wykutą w kamieniu koronką.

Katedra Wniebowzięcia NMP

Detale rzeźbiarskie na fasadzie katedry

Zwiedzając wnętrze katedry, właściwie nie wiadomo, w którą stronę patrzeć najpierw. Inkrustowane sceny przykuwają wzrok z niesłychaną mocą. Właściwie to wystarczyłoby chodzić cały czas z nosem przy ziemi i patrzeć tylko na posadzkę, żeby wyjść z katedry w pełni zadowolonym z wrażeń estetycznych. Posadzka jest odsłonięta 2 miesiące w roku i zabezpieczona tak, aby po niej nie chodzić. Odkrywa się ją tylko wtedy, gdy w mieście odbywa się Palio.

Posadzka w katedrze

Zatrzymaliśmy się przed amboną Pisana, którą ozdabia 307 postaci ludzkich i 70 zwierząt. Artysta dążył do uzyskania ekspresji emocjonalnej na twarzach przedstawianych osób. Rzeźbił uczucia ludzkie.

Ambona - dzieło Giovanniego Pisano

Zajrzałam również do Biblioteki Piccolomini, którą dobudowano do katedry z zamiarem umieszczenia tam księgozbioru papieża Piusa II, którego w efekcie nie zrealizowano. Tłumy ludzi przespacerowujące bibliotekę dookoła, co prawda przesympatycznie ożywiały kaplicę, ale też skutecznie wykluczały jakąkolwiek możliwość bardziej uważnego przyjrzenia się gigantycznym, ręcznie pisanym księgom i malowidłom Pinturicchia. Na szczęście udało mi się na chwilę opuścić tą gromadną karawanę i usytuować się z boku a co najważniejsze pozbyć się przynajmniej wrażenia oczopląsu, spowodowanego mnóstwem fresków o bardzo intensywnych kolorach i pobłyskujących złotem.

Libreria Piccolomini

Spacerując po Sienie, słuchaliśmy także opowieści o charakterystycznych tylko dla Sieny contradach. Sieneńskie contrady, to zarówno dzielnice miasta jak i wspólnoty rodzin. Podział na contrady ma swoje korzenie w średniowieczu, kiedy to stanowiły one o przynależności do wspólnot wykonujących poszczególne rzemiosła i zawody. 
Każda contrada ma swój herb, a w herbach dominują sylwety zwierząt symbolizujących jakiś konkretny fach, profesję, czy rzemiosło i tym samym określają, czym zajmowały się  poszczególne contrady  (np. gąsienica oznacza, że rodziny zajmowały się hodowlą jedwabników i produkcją jedwabiu). 

Podział na contrady nie stanowi w Sienie jedynie jakiejś minionej i na wpół martwej tradycji średniowiecznej. Przynależność do contrady, zostaje określona w momencie narodzin i pozostaje cały czas bardzo istotnym elementem życia towarzyskiego. 
Każda contrada ma swój kościół, dom kultury i muzeum a rodziny z rozmysłem decydują, w której contradzie ochrzcić kolejne dziecko, zwłaszcza gdy rodzice wywodzą się z dwóch różnych contrad.  

Również w swoich contradach rodzice mogą znaleźć pomoc, gdy np. potrzebują opieki dla dziecka przedszkolnego, bo zajęcia w przedszkolu kończą się w południe, a po południu dzieci mogą być otoczone opieką na świetlicy w swojej contradzie.

Sienę zwiedzałam zaledwie kilka dni po wyścigach Palio, a na czas tego wyjątkowego festynu w każdej dzielnicy odświętnie przystraja się całe ulice. Contrada, która zwycięży Palio ma dodatkowe prawo, aby udekorować swoją dzielnicę flagami.

Flagi kontrady Gęsi i dekoracje miasta z okazji festynu Palio
Wyścigi konne Palio, z których Siena słynie mają bardzo obszerny i skomplikowany regulamin. Przede wszystkim przed Palio konia trzeba porządnie pilnować, dzień i noc, ponieważ wszystkie chwyty są dozwolone. Przeciwnik może konia zatruć, albo w inny sposób spowodować, aby zwierzę doznało rozchwiania zdrowia.

Torem wyścigowym na czas zawodów staje się Piazza del Campo przed ratuszem miejskim, który wcześniej odpowiednio się przygotowuje. Przywozi się wtedy grubą warstwę piasku, aby konie mogły bezpiecznie biec. Okrążenie wynosi 330 m, a trzy okrążenia trwają 1,5 minuty. 
Jeden z zakrętów – zakręt św. Marcina zabezpiecza się specjalną potężną, miękką bandą, gdyż w tym miejscu istnieje największe niebezpieczeństwo, że konie wypadną z toru. 
Regulamin mówi też, że wyścigi może wygrać koń bez jeźdźca. Jeśli jeździec uzna, że w pewnym momencie lepiej zsunąć się z konia, bo sam (koń) pobiegnie szybciej i ma szanse na wygraną, to może to zrobić.

Rywalizacji contrad kibicujących swoim zawodnikom towarzyszy wręcz fanatyzm, całkowicie nie znany w innych częściach Włoch, nie wspominając już o obcokrajowcach. Chociaż wyścigi są uznawane za największą atrakcję turystyczną, to ze względu na specyfikę imprezy, mającej głębokie zakorzenienie w tradycji, którą może nasiąknąć wyłącznie sieneńczyk - Palio na pewno nie jest dla turystów. 
Trudno do końca zrozumieć bezgranicznie żywiołowe i fanatyczne reakcje, oraz niebywale silne zjednoczenie w kręgach contrad kibicujących swoim jeźdźcom. Sieneńczycy żyją zawodami na długo przed Palio i długo po wyścigach. 
Przynajmniej ja tego nie rozumiem, bo to nie jest tylko kibicowanie swoim i na pewno nie zostałabym fanką Palio a już zupełnie nie pojmuję, jak się to dzieje, że cały festyn odbywa się na cześć Matki Boskiej. Trzeba być sieneńczykiem z krwi i kości.

Piazza del Campo

Siena jest jednym wielkim muzeum pod gołym niebem. Wcale nie trzeba wchodzić do muzeów, aby zachwycać się sztuką i architekturą gotycką. Wszystko wygląda tu prawie że nietknięte i niezmienne od czasu, kiedy wzniesiono majestatyczne i monumentalne budowle. No i na pewno najlepiej spędzić tu kilka dni, bo kilkugodzinny pobyt nie daje żadnych szans na wczucie się w atmosferę tego bardzo dynamicznie żyjącego miasta, wypełnionego mnóstwem zwiedzającego narodu.


Trzeba by się tu na dłużej dostojnie rozsiąść, aby dobrze poczuć klimat Toskanii w eksplodującej energią Sienie. W każdym razie, blogowo do Sieny na pewno jeszcze powrócę, bo byłoby wielką szkodą, aby wiele jeszcze innych wspomnień i zdjęć nie ujrzało światła dziennego.


wtorek, 17 września 2013

Cortona

Długie milczenie na blogu oznacza to tylko jedno, że dzieje się wiele ważnych i mniej ważnych rzeczy, czy też wręcz niekiedy mało atrakcyjnych, ale w każdym razie jest ich sporo i wszystkie pożerają czas. Wypadłam trochę z rytmu pisania, pogubiłam nieco różnych wpisów, ale na pewno nie te toskańskie! Zabieram się więc szybko za nadrobienie notek, w pierwszej kolejności z uroczych odwiedzonych latem miejsc. Witam serdecznie nowych obserwatorów bloga, a wśród nich moją koleżankę Justynę:) z którą zwiedzałam Toskanię, miło mi bardzo, że cały czas tu zaglądacie!

Dzisiaj powracam blogowo do Cortony. Cortona mnie urzekła zupełną odmiennością toskańskiej aury, będącej przeciwieństwem gwarnej turystycznej atmosfery innych zwiedzanych miasteczek, które wpisują się w toskańskie klimaty. Już sam widok miasta położonego na wzgórzu jest niezwykły. Domy i budynki przyklejone do łagodnego stoku wzniesienia są wyjątkowo zgrane z naturą, malowniczo zawieszone na łagodnym stoku w jakiś genialny sposób zwiększają przestrzeń ukształtowaną przez przyrodę. Miasto zostało założone przez Etrusków jako jedna z 16 osad na terenach Toskanii.



Świadomość istnienia wielu zabytków szczycących się ciekawą architekturą, nie spotykaną w żadnym innym toskańskim miasteczku i wielu miejsc związanych z życiem niezwykłych postaci, z każdą chwilą utwierdzała mnie w przekonaniu, że do Cortony trzeba będzie koniecznie powrócić i to co najmniej na cały dzień. Jest tu muzeum etruskie i diecezjalne, a pośród stromych i krętych uliczek prowadzących do placów i kościołów, jest wiele spokojnych miejsc, w których zahipnotyzowani urokiem miasta przybysze chętnie przysiadają w kafejkowych ogródkach na espresso americano. Tam chronią się przed upałem i w atmosferze sielankowego luzu ratują przed sennością i orzeźwiają lodami.



Cortona jest rodzinnym miastem znakomitego malarza baroku – Pietro da Cortona, wyjątkowego mistrza w operowaniu toskańskim światłem. Artysta został zaproszony do Rzymu przez papieża Urbana VIII, aby tam pracował razem z Berninim i Borrominim. Jeśli dobrze wyłowiłam z całego potoku informacji, to właśnie Pietro da Cortona zaprojektował pałac papieski w Castel Gandolfo. Zwiedzając kilka kościołów w Cortonie, prawie w każdym z nich spotyka się ołtarze ozdobione obrazami tego artysty. Wszystkie są oryginalne i niezwykłe, ze względu na kontrasty barw. W każdym dziele przedstawiającym jakąś biblijną scenę artysta w sposób unikalny właśnie za pomocą niemal mistycznego operowania światłem wydobywał syntezę treści i najważniejsze przesłanie. A toskańskie światło wcale nie jest takie łatwe do ujarzmienia. Przekonałyśmy się o tym na własnej skórze, chwytając w ekran aparatów pejzaże, zabytki i detale. Często zdjęcia wychodziły lekko prześwietlone, zupełnie tak jakby były robione trochę pod słońce. Najtrudniejszym orzechem do zgryzienia była biel, od której światło odbijało się tak intensywnie, że wokół powstawała jasna mglista aura. 

Spacer po Cortonie oznacza ciągłe wspinanie się pod górę. Tłumy turystów spokojnie snujące się po uliczkach, placach, przystające od czasu do czasu przed zabytkami, w żaden sposób nie zakłócają życia codziennego mieszkańców. Miejscowi są całkowicie pochłonięci swoimi codziennymi zajęciami i to z pewnością w dużym stopniu na tym polega urok miasteczka. Cortona jest fenomenalnie niesztampowa. Nie przesiąkła do końca tym, co swoimi dyktują przybysze wymaganiami i życzeniami, chociaż roi się tu od turystów przyjeżdżających przede wszystkim za sprawą amerykańskiej pisarki Frances Mayes autorki książek „Pod słońcem Toskanii” i „Rok w podróży”.


Do miasta weszliśmy przez bliźniaczą bramę w murach etruskich, zbudowanych między IV a III wiekiem p.n.e. Otaczające Cortonę mury mają około 3 km długości i na przestrzeni wieków były kilka razy gruntownie przebudowywane. Najpierw w czasach imperium rzymskiego, a potem w średniowieczu, kiedy to zostały dotkliwie zniszczone w czasie walk gwelfów z gibelinami. Elementami pochodzącymi z czasów etruskich są fundamenty i najniższe partie ścian zbudowane z masywnych, prostokątnych szarych kamieni. Pomysł architektoniczny bramy, zbudowanej z dwóch jednakowych łuków również należy do Etrusków.


Po drodze do katedry zatrzymaliśmy się przy pomniku św. Małgorzaty z Cortony. Słuchaliśmy opowieści naszej przewodniczki o niezwykłej aktywności św. Małgorzaty, która w średniowiecznej Cortonie swoją charyzmatyczną osobowością wywierała ogromny wpływ na życie duchowe mieszkańców. Sama w swoim życiu dokonała całkowitej przemiany a potem przeogromnym zaangażowaniem w niełatwą pracę i siłą własnej osobowości poczyniła spore zmiany w całym mieście, otaczając troską chorych i ubogich. Nawet Dante Alghierii przybył do Cortony, aby osobiście ją poznać. 

Małgorzata przyszła na świat w 1247 r. a w wieku 16 lat związała się z właścicielem zamku w Montepulciano, z którym wiodła rozpustne życie, ku niewyobrażalnemu zgorszeniu całej okolicy. Pewnego dnia znalazła ciało zamordowanego kochanka, odgrzebane przez psa. Rodzice Arseniusza wypędzili ją z zamku wraz z synem. Wtedy nastąpił moment w którym jej życie uległo całkowitej zmianie. Udała się do Cortony i zaczęła pracować w przytułku dla chorych, aby utrzymać siebie i syna. Później została tercjarką i zaczęła coraz częściej praktykować pokuty i posty, nawołując do tego również innych. Małgorzata wywierała tak wielki wpływ na grzeszników, że ci ściągali do Cortony z całych Włoch a nawet z zagranicy, aby zasięgnąć rady u Małgorzaty. Niezmordowana w swojej pracy założyła w Cortonie szpital i zorganizowała grupę kobiet nazywanych wówczas poverelle, które opiekowały się biednymi. Święta umarła w 1297 r. a jej ciało znajduje się w Kościele św. Małgorzaty. Jest patronką fałszywie oskarżonych, reformatorów i prostytutek.


Idąc pod górę dotarliśmy na rozległy plac przed katedrą Santa Maria Assunta, stojącą w jednym z wyżej położonych miejsc w mieście, przy samej krawędzi potężnych murów. To jedno z piękniejszych miejsc w całej Cortonie. Wyrównując oddech po niedługiej wspinaczce, ponownie mogliśmy do woli popadać w zachwyt i sycić się widokami przepięknej panoramy na Val di Chiana rozlegającej się u stóp Cortony. 


W budynku dawnego małego kościoła, stojącego naprzeciw katedry ulokowano muzeum diecezjalne, które jest uznawane za jedno z najważniejszych w całej Toskanii ze względu na kolekcję dzieł sztuki wyróżniających się wyjątkową wartością artystyczną, jak na przykład obrazy Fra Angelico - mistrza z Fiesole.



Przyszedł czas na zwiedzanie katedry. Architektura wnętrza katedry zadziwia. Wszystkie elementy ozdobne zostały tu rozmieszczone według dokładnie opracowanego schematu symetrii i geometrii. Zaskoczyło mnie też niekonwencjonalne połączenie renesansu z barokiem, w które gdzieniegdzie wplatały się jeszcze elementy z epok wcześniejszych. Przewodniczka przybliżyła nam pokrótce dzieje budowy świątyni i pomogła ogarnąć to wszystko w kilku chwilach, co prawda nie fachowym, ale względnie analitycznym okiem.



Informacje turystyczne przekazane przez przewodniczkę w trakcie zwiedzania katedry, wprowadzały w najważniejsze zagadnienia historyczne. Świątynia powstała w XVIII w. na miejscu starego kościoła z IV wieku, który z kolei stanął na ruinach starożytnej świątyni pogańskiej. Wyrazista ciągłość i harmonia zachodząca pomiędzy następującymi po sobie epokami, które niby jedna po drugiej spychają się mroki przeszłości, lecz jednocześnie nadal współistnieją obok siebie w sposób widoczny, a to jest właśnie istota rzeczy, która w dużym stopniu decyduje o unikalnej aurze Cortony. Wewnątrz katedry znajduje się wiele dzieł sztuki pochodzących z różnych kościołów w Cortonie, które zostały zniszczone, albo utraciły swój charakter sakralny i zmieniły przeznaczenie, stając się np. muzeum. Po pół godzinnej i jednokrotnej wizycie w katedrze trudno ogarnąć wszystko pamięcią. Słuchając informacji turystycznych przez moment kontemplowaliśmy obraz Pietro da Cortona „Nativita del Gesu”. Kilka chwil później chwyciłam w obiektyw niezwykle ekspresyjną Pietę, stojącą w renesansowej niszy z kolorowego marmuru, zadumałam się też przed znanym obrazem – również autorstwa Pietro Berrettiego „Pokłon pasterzy”, no i trzeba było iść dalej.


Cała grupa zgodnie dążyła do tego, aby razem odwiedzić możliwie jak najwięcej miejsc w takim tempie, żeby zaoszczędzić jak najwięcej minut na czas wolny. Takim turystycznym tempem doszliśmy do kościoła San Francesco. 


Tam  znajduje się inny obraz Pietro da Cortona - „Zwiastowanie”. To ostatnie dzieło w życiu artysty, w którym oświetla nie tylko główna scenę, ale także postacie anielskie ponad głowami Maryi i Archanioła Gabriela.

Pietro da Cortona Zwiastowanie
W głównym ołtarzu oglądaliśmy przepiękny relikwiarz z drzazgą z krzyża Chrystusa. Arcydzieło można oglądać z bliska, wchodząc po dwubiegunowych schodach za ołtarzem. Być może przed relikwiarzem stałam za krótko, bo chociaż całe dzieło dokładnie obejrzałam, to jednak nijak nie mogłam się dopatrzeć, gdzie znajduje się drzazga. A może istnieje jakaś tajemnicza reguła, według której relikwia nie jest widoczna dla wszystkich oglądających? : )



Snując się spacerkiem, pomiędzy sklepikami z ceramiką, skórami i pachnącym mydłem szliśmy w kierunku ratusza i centrum Cortony. Na jednym z odcinków szlak spacerowy prowadził wzdłuż murów. Przed jednym z domów zobaczyłam cały stos dachówek, ułożonych przy murze, były dość duże, mogły mieć ok. 40-50 cm długości i około 25 cm szerokości. 
Oczywiście zaraz przyszło mi do głowy, że dobrze by było przywieźć taką pamiątkę, aby potem na niej namalować, albo zdekupażować – może jakąś średniowieczną budowlę, anioła, albo toskański pejzaż. Cokolwiek. Najważniejsze, żeby to było na toskańskiej dachówce. 
Rozejrzałam się kilka razy w poszukiwaniu potencjalnego właściciela, aby jedną sztukę odkupić, bo nie koniecznie chciałam uciekać przed jakąś strażą miejską, ale wokół nie było żywej duszy, a zewsząd patrzył tylko monitoring: ) Wobec tego nie udało się przywieźć spontanicznie wypatrzonej pamiątki i tworzenia na dachówce na razie nie będzie.



Wczesnym popołudniem wybrałyśmy się do Bramasole, domu Frances Mayes, odległego około 2,5 km od centrum Cortony. Najpierw trzeba było iść w stronę parku. Po drodze minęłyśmy fontannę ozdobioną dwiema postaciami nimf, oplecionych wężowatymi delfinami. Ich elastyczne postacie, wygięte w dość jogicznej pozycji są nadzwyczaj oryginalne.



Szeroką żwirową promenadą o długości około kilometra doszłyśmy do drogi wijącej się w cieniu cyprysów i co tu dużo mówić, znalazłyśmy się niemal na toskańskiej wsi – niemal – bo wiejskie pejzaże oglądałyśmy ze stoku wzgórza.



Bramasole jest urocze. Dom stoi na niewielkim wzniesieniu, a w murze otaczającym posesję znajduje się niewielka nisza porośnięta wokół lawendą a w niej rozbrajająco piękna kapliczka. Nie mogło jej tu zabraknąć, bo jest nieozdownym elementem ideału toskańskiej willi, tym bardziej, że została wykonana w stylu toskańskiego artysty della Robbia. Chociaż Madonny w Toskanii „trącają się łokciami” – jak napisał Ferenc Mate, to w żadnym wypadku wizerunki Madonn w przydrożnych kapliczkach nie kwalifikują się jako szablonowe. Sprawa istnego gąszczu kapliczek wygląda inaczej w przypadku wskazywania innym drogi. Mówiąc komuś, aby skręcił „przy Madonnie” oznacza, że może skręcić wszędzie, a jeśli skręci „przy Madonnie” to na pewno trafi wyłącznie tam, gdzie los go zaprowadzi. 


W drodze powrotnej z Bramasole przeżyłam swoją przygodę ze żmiją, pamiętacie? Ale przecież w Toskanii i tak króluje łagodność i spokój. 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...