środa, 7 sierpnia 2013

Monteriggioni - korona Toskanii

Jest jeszcze sporo miejsc z które chciałabym wspominać i pamiętać z czasu spędzonego w Italii. Na dzisiaj wybrałam niezwykle urocze Monteriggioni.
Potężne mury twierdzy górują nad okolicą.
Pierścień murów otaczających niewielką osadę, został ozdobiony czternastoma strzelistymi wieżami. Szata architektoniczna potężnej budowli przypomina najważniejszy atrybut królewski - koronę,
dlatego też Monteriggioni nazywa się też Koroną Toskanii. 


http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Monteriggioni_z01.jpg
Twierdzę zbudowano w XIII w. aby kontrolować i chronić okolice przed najeźdźcami z Florencji, rywalizującej wtedy ze Sieną. Budowla zachowała w znacznej części wygląd dokładnie taki, jaki nadano jej w średniowieczu.
W obrębie murów mieszkali wtedy głównie żołnierze ale też i sporo ludności cywilnej i rodzin. 

Średniowieczna twierdza jest otoczona polami zbóż, winnicami i gajami oliwnymi, a do jej bram prowadzi wąska, droga z wijącymi się zakrętami. Pośród takich krajobrazów, już sam dojazd do murów wprawia w zachwyt.

Do twierdzy weszliśmy przez bramę Sieneńską. Oprócz niej jest jeszcze tylko jedna brama - Florencka - znajdująca się po przeciwległej stronie murów.



Przywitał nas rozległy plac, zupełnie tak, jakby miasteczko czekało tylko na nas.
Po rozgrzanym od słońca bruku spacerowało tylko kilka osób.

Miasteczko wyludniło się i oswobodziło od tłumów turystów z powodu świętej siesty, która właśnie dobiegała końca.

Weszliśmy do małego romańskiego kościółka, jedynego w osadzie.
Intensywne światło wpadające do środka przez okno umieszczone w absydzie, jasno oświetlało ołtarz.



Kiedy siesta już skończyła się na dobre i co najważniejsze - punktualnie:) mogłam kupić bilety wstępu na mury.



Gdyby ktoś chciał w tym miejscu przenieść się na dobre duchem w barwną przeszłość i zaczerpnąć wrażeń również z myśli największego średniowiecznego poety, mógłby tu otworzyć Boską Komedię Dantego. 
Dante  po tych murach spacerował, a w swoim utworze porównał
wieże Monteriggioni do mitologicznych olbrzymów.

Jako wieńczące Montereggion mury
Wokół u szczytów basztami się stroją;
Tak w cembrowiny wnętrzu, w pół postury,
Na wzór wież, kołem wielkoludy stoją;
Ich to dziś jeszcze, kiedy huczy burza,
Gniewem Jowisza gromy niepokoją.
(Boska Komedia, Piekło, Pieśń XXXI)

Tymczasem pogoda zaczęła zmieniać się gwałtownie na burzową, na szczęście zwiedzanie akurat dobiegało końca. Spacer w obrębie murów malowniczego Monteriggioni był w tym dniu bajkowym dopełnieniem naszego spotkania ze średniowieczem.



sobota, 3 sierpnia 2013

Wizyta w San Giminiano

Dzień wyjazdu do San Giminiano od rana zapowiadał się wyjątkowo pogodny. Wschodzące słońce wydobywało z pejzażu coraz bardziej intensywne barwy zieleni, błękitu i wielu odcieni ochry, które chwila po chwili odsłaniała poranna mgła. Po drodze przez krainę Chianti, podziwiałam cudne wiejskie widoki, będące wizytówką charakteryzującą cały region. Te wiejskie pejzaże są najchętniej fotografowane i malowane przez artystów, a także umieszczane na etykietach regionalnych specjałów. Droga biegła pomiędzy, polami z leżącymi snopami słomy i z ożywiającymi krajobraz słonecznikami zgodnie nachylającymi swoje główki wszystkie w jednym kierunku i a także między łagodnymi stokami wzgórz porośniętymi krzewami winorośli i gajami oliwnymi. 


Na jednej z łąk pasły się bardzo rzadkie, bo całkiem białe krowy – albinosy. O krowach mogę jednak tylko opowiedzieć, bo i zdjęcia należą do rzadkości. Zwierzęta spotkaliśmy tylko w jednym miejscu podczas podróży autokarem i minęliśmy je w krótkiej chwili. Cielęta krów albinosów były wyjątkowo szczupłe, miały odcień lekko beżowy i nie wiem, czy taka jest ich natura, czy maleństwa lekko się pobrudziły. Nasza pani przewodnik wyjaśniła, że to właśnie z mięsa tych krów przyrządza się jeden z rzadkich specjałów kuchni toskańskiej, prawdziwy bistecca alla fiorentina. W restauracjach z reguły porcja waży pół kilograma i ma około 5 centymetrów grubości. Przyrządzenie polega na położeniu przyprawionego mięsa na krótki czas na grillu, aby się tylko na wierzchu lekko opiekło a w środku pozostało surowe.


Podobały mi się bardzo bramy w ogromnych murach średniowiecznych miasteczek osadzonych na wzgórzach. W większości miejsc były zbudowane z wulkanicznego tufu. Ciepła kolorystyka tej porowatej skały, nadgryzionej i wytartej upływem czasu, dodawała do wrażeń estetycznych przekonania o ciągłej żywotności odległego średniowiecza. Kamienne domy i uliczki tworzą niezwykłą atmosferę, w której trwa teraźniejszość i przeszłość harmonijnie łączy się z turystycznym zgiełkiem. To znane wrażenie dla każdego, kto choć raz po takich miasteczkach spacerował. Trasa naszego zwiedzania prowadziła do bajkowo pięknych zakątków.

 
Po drodze do centrum podziwialiśmy lokalne wyroby ceramiczne, ręcznie malowane. 


Miniaturowe figurki w etruskim stylu przypominały, że przed wiekami San Giminiano było jedną z 16 osad założonych przez ten starożytny lud.


Specjalności kulinarne były tu zaprezentowane wyjątkowo fantastycznie i niezwyczajnie. Były nie tylko ładne i wytworne, ale przede wszystkim podkreślały obfitość wszelkich cennych i życiodajnych bogactw natury okolicznych pól i lasów. Wrażenie wizualne w połączeniu z zapachami było dużym powodem do zachwytu nad urodą tutejszych wiejskich klimatów. 


Pomimo, że San Giminiano nie jest duże, to na pewno nie da się zwiedzić wszystkiego w ciągu jednego dnia. Stwierdziłam, że dobrze byłoby tu jeszcze kiedyś wrócić, bo kilkugodzinny pobyt jest tylko dobrą okazją na zadowalające zorientowanie się, gdzie warto pójść i w którym miejscu trzeba być obowiązkowo. Najpierw poszliśmy na główny plac miasta - Piazza della Cisterna, na którym pośrodku stoi potężna studnia z trawertynu. Czasu wystarczyło tylko na pierwsze wrażenie, tak jak zresztą w każdym innym zakątku miasteczka. Świadomość, że są tu jeszcze muzea, obrazy i freski w kościołach i inne wiele rzadziej odwiedzane piękne zakamarki niemal od razu obudziła swojego rodzaju nostalgiczny żal, że niedługo trzeba będzie stąd wyjechać.

 
Przyszedł też czas, aby zatrzymać się pod kolejno pod kilkoma wieżami, które to właśnie świadczą wyjątkowości miasta i zgłębić ich dzieje i pochodzenie. Otóż przez miasto przebiegał w średniowieczu szlak handlowy łączący Florencję ze Sieną. Dzięki temu miasto rozwijało się i bogaciło a średniowieczni mieszkańcy San Giminiano już odpowiednio zadbali, aby było to widać gołym okiem. Tak więc najbogatsi wznosili wieże mieszkalne, będące też doskonałym schronieniem w razie konieczności obrony. Drzwi wejściowe do domów w wieżach były dopiero na pierwszym piętrze, więc w przypadku ataku, mieszkańcy chowali schodki, albo drabiny i mogli czuć się bezpiecznie. Z tego wynika, że w okolicznościach ewentualnego niebezpieczeństwa, wygoda wchodzenia do domu nie była tu najważniejsza. Kuchnie w wieżach mieszkalnych były usytuowane na ostatnim piętrze, aby ograniczyć konsekwencje ewentualnego pożaru. Natomiast wysokość zbudowanej wieży była odzwierciedleniem stopnia zamożności rodziny.


Przez San Giminiano przebiegał też szlak pielgrzymkowy Via Francigena, wytyczony przez jednego z biskupów Cantenbury. W miastach położonych na szlaku, pielgrzymi odpoczywali i leczyli się z dolegliwości spowodowanych uciążliwością drogi, bardzo trudnej do pokonania w średniowieczu. Ludzie majętni fundowali szpitale i domy pielgrzymkowe, aby odkupić swoje grzechy.


Uliczkami nad którymi górowały kamienne wieże dotarliśmy do romańskiej kolegiaty katedry pod wezwaniem Santa Maria Assunta, nazywanej też katedrą San Giminiano.

 
Przy katedrze znajduje się Palazzo della Podesta, pełniący funkcję miejskiego ratusza. Do budowli przylega najwyższa wieża w mieście licząca 51 m. Weszliśmy na dziedziniec ratusza ozdobiony freskami. 


Kiedy jeszcze jechaliśmy do San Giminiano, słuchaliśmy opowieści o różnych odmianach winogron, ich uprawie i o rodzajach wina Chianti, ale do tego powrócę jeszcze przy innym wpisie. Wspomnę teraz tylko o etykiecie na winach, na której widnieje czarny kogut z czerwoną otoczką – symbol krainy Chianti. Postać koguta jest związana z legendą opowiadającą o czasach rywalizacji terytorialnych, prowadzonych między Sieną a Florencją, jednak bardziej sprzyjającą okazją do wspomnienia legendy o kogucie będzie na pewno wpis o Montepulciano. W każdym razie symbol koguta jest umieszczany wyłącznie na butelkach wyselekcjonowanych markowych win Chianti.


Na miejscu jest reklamowane białe wino Vernaccia di San Giminiano, którego receptura sięga XIII w. Kiedy poszłyśmy na bruschettę pachnącą bazylią i obficie polaną zieloną oliwą, spróbowałam też Vernaccia. Nie wyczułam posmaku orzechowego, którego miałam się spodziewać, ale wino było porządnie schłodzone. Wyszło na to, że w lampce wina schłodziła się też jakaś przypadkowa mikro – turystka, wchodząc tam aż po kolana. 


Aby w delektowaniu się smakami brakowało jak najmniej, poszłyśmy na lody, do lodziarni ze zdobytym kilka lat temu mistrzostwem świata. Wspominałam już o tej lodziarni pamiętacie? Lody wyróżniały się niepospolitymi smakami, jeden z nich nazwano imieniem jednej z patronek San Giminiano – Santa Fina.


A potem był spacer, którego efektem było jak zwykle kilka zdjęć w najpiękniejszych zakątkach.


Opuszczałam upalny średniowieczny Manhattan z dużym uczuciem niedosytu, a turyści wychodzący z miasteczka chłodzili się na pożegnanie przy fontannie. 

piątek, 2 sierpnia 2013

Grotta del Vento

Powrócę jeszcze do Grotty del Vento. W trakcie zwiedzania w niektórych lepiej oświetlonych miejscach nagrałam kilka ujęć i zmontowałam filmik. Półmrok w jaskini nie ułatwiał zadania, ale udało się.


czwartek, 1 sierpnia 2013

Anielsko piękna okolica i pradawna Barga

Miałam zamiar napisać tylko o Grotta del Vento i miasteczku Barga, ale trasa tego dnia była tak piękna, że koniecznie trzeba o niej wspomnieć, tym bardziej, że był to jedyny dzień, 
w którym w większości oglądaliśmy górskie pejzaże. 


Już sama podróż do krainy Garfagnana i do Groty Wiatrów była okazją aby zobaczyć okolice słynące od wieków z wydobywania kamienia do budowy domów.Mijaliśmy nieczynne już małe kamieniołomy, wzbogacające pejzaż o wyrzeźbione ludzką ręką stoki gór, podobne do potężnych stopni i tarasów. 

 Dowiedzieliśmy się, że w okolice Garfanana przyjeżdżał Michał Anioł, aby osobiście poszukiwać odpowiednich marmurów do swoich prac. Uważał, że tak właściwie to on niczego nie rzeźbi – tylko wydobywa z kamienia to, co już od dawna zostało w nim zamknięte. Wtedy nastrój towarzyszący oglądaniu skalnych urwisk w moim odczuciu od razu się zmienił. Jednym słowem powiało duchem artystów renesansu. Zobaczyłam okolicę, której skały kryły w sobie wielkie renesansowe arcydzieła:)

Droga do Groty Wiatrów wiodła przez Park Naturalny Alp Apuańskich. Pejzaże górskie były bardzo zróżnicowane. Pani przewodniczka mówiła, że to dlatego że w krainie Garfagnana spotykają się dwa pasma górskie: Alpy Apuańskie i Apeniny.



Jechaliśmy wąską i bardzo krętą drogą pośród skalistych stoków niewysokich gór a w dali widać było górujące nad nimi marmurowe szczyty wysokich Alp. Co jakiś czas mijaliśmy niewielkie osady, położone nad małymi rzeczkami płynącymi w dolinach. 

Ciekawostką okazał się malutki kamienny domek po drodze, który na dobrą sprawę nie zwróciłby niczyjej uwagi, gdyby nie opowieść pani przewodniczki, która nieźle wszystkich rozbawiła. Otóż według
historii opowiadanej przez miejscowych, jeden z biskupów epoki renesansu przyjeżdżał na wypoczynek do Garfagnana i tu kupił sobie wspomniany domek. Zatrudnił nie jedną gosposię, tylko trzy. Od razu zaczęły krążyć straszliwe plotki o tym, co się w tym domku dzieje, bo wszystkie gosposie chodziły blade, z podbitymi oczami. W końcu została już tylko jedna gosposia a kiedy biskup umarł, zapisał jej ten domek na własność. 


Dojechaliśmy do naszego pierwszego celu - do Grotta del Vento. W folderze turystycznym przeczytałam, że jaskinię można zwiedzać wybierając jeden z trzech szlaków: jedno-, dwu- i trzygodzinny. W końcu wyszło na to, że wybrano dla nas szlak jednogodzinny. Ten czas i tak był wystarczający, aby zobaczyć i usłyszeć wiele ciekawych rzeczy, chociaż na początku bardzo spodobała mi się propozycja trasy dwugodzinnej, ze względu na podziemną rzekę. Poszliśmy jednak najpiękniejszą trasą a na rzekę i tak udało się nam natknąć na jednym z odcinków.


 
Gdy weszliśmy do groty w szerokim korytarzu powiało intensywnym chłodnym wiatrem. Temperatura wynosiła 10 stopni. Tuż przy wejściu ustawiono gablotkę ze szczątkami znalezionego tu niedźwiedzia a kilka kroków dalej cały niedźwiedzi szkielet, pochodzący z Rosji.


Na trasie podziwialiśmy osobliwe podziemne widoki. Natura zaprezentowała tu w całej okazałości swoje artystyczne wytwory, rzeźbione przez tysiące lat we wszystkich zakątkach groty. Włoska przewodniczka prowadząca nas pośród labiryntu podziemnych korytarzy, wyposażonych w podesty i barierki, w wybranych miejscach odtwarzała nam nagrania z informacjami i objaśnieniami w języku polskim.



Stalaktyty, stalagmity i ciekawie wyrzeźbione przez naturę skamieniałe nacieki wymagają odpowiedniej temperatury i ograniczonego dopływu światła, aby mogły przetrwać jak najdłużej. Dlatego też światło na kolejnych odcinkach korytarzy było włączane tylko wtedy, gdy przechodziła grupa turystów. Kiedy zatrzymywaliśmy się przy kolejnych punktach, korzystając z okazji zrobiłam kilka zdjęć.


Okoliczności odkrycia tej jaskini były dosyć niezwykłe. Opowiedziała nam o tym włoska pani przewodnik właściwie już po zakończeniu zwiedzania. Otóż Grotta del Vento była otwarta dla zwiedzających turystów dopiero w roku 1967. Wcześniej wejście było niemal w całości zasypane głazami i skałami a z wąskiej szczeliny wydobywał się strumień bardzo zimnego powietrza nawiewającego niczym klimatyzator. Przy szczelinie zbudowano więc szopę przeznaczoną do przechowywania żywności. Po jakimś czasie ktoś z okolicznych mieszkańców słusznie zauważył, że należałoby zbadać źródło pochodzenia zimnego powietrza. Szczelina była tak wąska, że nie mieściła się w nią żadna dorosła osoba, przewiązano więc liną czteroletnią dziewczynkę, aby weszła do środka i jakby nie było - odkryła ogromną jaskinię. 



Po drodze do Bargi zatrzymaliśmy się w miasteczku Borgo a Mozzano nad rzeką Serchio, przy Moście Magdaleny nazywanym najczęściej diabelskim mostem. Budowla pochodzi z XIV w. i powstała na pozostałościach mostu, który stał w tym miejscu już w wieku XI. Fenomen architektoniczny polega na tym, że najwyższa część mostu nie jest umiejscowiona po środku, ale niesymetrycznie. Okolica Mostu Magdaleny szczyci się również niezwykłymi walorami krajobrazowymi. Weszliśmy na most, a widoki były tak wspaniałe, że mogłabym się zachwycać bez końca.


Z nazwą diabelski most jest związana legenda, opowiadająca o oszukanym diable. Otóż mistrz pracujący przy budowie mostu bardzo się martwił, że nie da rady dokończyć budowy w umówionym terminie. Diabeł okazał się w tej sytuacji bardzo chętny do pomocy i zaproponował mistrzowi, że dokończy most w ciągu jednej nocy, jeśli ten zgodzi się oddać mu duszę pierwszego człowieka, który będzie tędy przechodził. Umowa doszła do skutku, ale trapiony wyrzutami sumienia mistrz, udał się do spowiedzi. Proboszcz wsi obmyślił pułapkę na diabła i jako pierwsze stworzenie puścił przez most świnię. Diabeł wziął świnię i rzucił się w fale rzeki. Takim sposobem dusza potencjalnego nieszczęśliwca została ocalona a most ukończony. 



Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Bargi. Do miasteczka weszliśmy przez kamienną bramę, nad którą od strony miasta widnieje rzeźba barwnie glazurowana, przedstawiająca Maryję z Dzieciątkiem. Została wykonana przez jednego z wybitniejszych artystów renesansu Luca della Robbia, który był wynalzacą tej techniki rzeźbiarskiej.



Później zwiedzając inne miejsca w Toskanii często spotykałam dzieła tego artysty, zwłaszcza w kościołach. Po drodze w stronę katedry oddychałam już pełni toskańskimi klimatami.



Najczęściej odwiedzanym miejscem w Bardze jest właśnie Katedra św. Krzysztofa, położona w najwyższej części miasta.



Plac przed kościołem jest jednocześnie tarasem widokowym. Tam syciłam oko panoramą Apeninów i odległych Alp Apuańskich. To jeden z piękniejszych górskich krajobrazów, jakie widziałam w Toskanii. Niestety z powodu strasznego tłoku przy naszej pięciominutowej sesji zdjęciowej zdjęcie panoramy mam tylko jedno - z moją osobą na pierwszym planie.



W dali, pomiędzy górskimi grzbietami wypatrzyliśmy Dziurawą Górę, jak się okazało - znów osnutą dość mroczną legendą. Otóż przed pewnym mnichem stanął diabeł, aby nieustępliwie i natrętnie kusić go do grzechu nieczystości. Ów mnich straszliwie się zdenerwował i z wielkim impetem kopnął diabła tak mocno, że ten lecąc w dal wybił dziurę w górze i więcej się nie pojawił.


Przyszedł czas na zwiedzenie kościoła.Wnętrze katedry zrobiło na mnie wrażenie podobne jak w Fiesole. Również i tutaj w tej romańskiej świątyni, której początki sięgają XI w. wszelkie dekoracje rzeźbiarskie i malarskie były obecne w niewielkich ilościach.



W katedrze znajduje się jednak perełka sztuki rzeźbiarskiej. Jest to 5 metrowa ambona wsparta na czterech filarach o bogato zdobionych głowicach. Przy podstawach dwóch filarów z przodu ambony, przedstawiono sylwety lwów, z których jeden pożera człowieka, a drugi jakieś dzikie zwierze. Dwa filary z tyłu wyglądają zupełnie inaczej. Przy jednym znajduje się sylweta postaci ludzkiej, przedstawionej w sposób karykaturalny a drugi tylni filar pozostawiono bez ozdób i przedstawień postaci.



Czaszę ambony ozdobiono płaskorzeźbami , których treścią są sceny z Pisma Świętego. 



Resztę czasu w Bardze spędziłyśmy spacerując kamiennymi uliczkami z naszymi aparatami fotograficznymi. Zdjęcia z każdego miejsca stopniowo zamieszczam w galerii a link do udostępnionych albumów znajdziecie na pasku bocznym. Znalazłam też biuro informacji turystycznej, tam dostałam mapkę Bargi, z której na dobrą sprawę wcale nie korzystałyśmy 
i mały folderek z krótko opisaną historią.

Barga widok na Katedrę św. Krzysztofa

W kolejny dzień czekała nas wycieczka do urzekającego miasteczka, licznie odwiedzanego zarówno obecnie, jak i w odległym średniowieczu. Tam dopiero odczułam intensywne toskańskie klimaty, które w każdym miejscu tego przepięknego regionu mają inne odcienie, pejzaże i uroki.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Toskańska cudowność

Zanim skończę kolejny tekst o miasteczku Barga i jaskini w Garfagnana, chciałabym Wam pokazać zdjęcie, które dostarczyło mi wiele radości. Ten piękny kwiat, wielkości dłoni sfotografowałam w Pienzy. Prawdziwe cudo z bajkowej krainy, tylko nazwę miał ulotną, słyszałam ją:) ale jakoś mi umknęła. Czy ktoś wie, jak ta toskańska cudowność się nazywa? 






sobota, 27 lipca 2013

Spacerkiem po Montecatini

Montecatini Terme jest dużą miejscowością sanatoryjną, słynącą z wód mineralnych, miasteczkiem w rodzaju naszej polskiej Kudowej Zdroju. Jest tu kilka miejsc, w których znajdują się termy, gdzie kuracjusze zażywają leczniczych kąpieli, albo przychodzą na kurację wodą pitną. W Montecatatini był nasz hotel i właśnie stąd ruszaliśmy na zwiedzanie Toskanii północnej i tutaj też regenerowaliśmy nasze siły przed kolejnym dniem. Później na kolejne trzy noce naszą bazą hotelową było Chianciano Terme na południu Toskanii.



W Montecatini jest kilka miejsc, w których mieszczą się termy, albo źródła wód leczniczych. Poprzez lecznicze kąpiele, albo spożywanie wody o właściwościach leczniczych kuracjusze leczą tu schorzenia wątroby i dróg żółciowych a także zaburzenia metabolizmu przewodu pokarmowego.
Zaraz po przyjeździe poszłyśmy do Parku Salute, będącego właśnie jednym z miejsc, gdzie gromadzą się kuracjusze. Bilet do parku był w cenie 4 euro. Przy wejściu dostałyśmy kubki i dowiedziałyśmy się też, że nie powinno się wypić więcej wody, niż dwa kubeczki oraz, że pełna kuracja powinna trwać 12 dni. Nie było więc perspektyw na pełną kurację:( , jednak pobyt w parku był okazją, aby nieco podejrzeć jak to wypoczywają kuracjusze. A było na co popatrzeć zwłaszcza kiedy od stolików, przy których pili wodę zdrojową podrywali się do tańca i dając upust swojemu południowemu temperamentowi,  błyskawicznie przemieszczali się po „parkiecie” w takt argentyńskiego tanga. Te tańce wyglądały tu na konieczny i nieodłączny element kuracji. 



Spróbowałam oczywiście wody zdrojowej, która miała posmak lekko słonawy i wydawała się mieć trochę bardziej gęstą konsystencję niż zwykła woda, a poza tym była bardzo syta. W parku sanatoryjnym czekała na nas niespodzianka, o której już pisałam. Odbywał się tu festyn średniowieczny. Przy bramie wejściowej do parku zobaczyłyśmy barwny korowód średniowiecznych postaci. Można było popatrzeć na strzelanie z łuku, zobaczyć stroje z jakiegoś filmu, którego akcja toczy się w średniowieczu i wejść do namiotu krzyżowca.

Spacerkiem doszłyśmy do najstarszej części parku. Zauważyłyśmy tu też popiersie Napoleona. Czyżby się tu kurował? Wykluczone. Jednak na leczenie do Montecatini przyjeżdżało wiele znanych osób, w tym także pisarzy i poetów. Nasza pani przewodniczka wspomniała, że dłuższy czas przebywał tu na leczeniu George Byron i Jarosław Iwaszkiewicz. W Montecatini przebywała również Maria Curie Skłodowska, prowadząc swoje badania.


Spacerując po jednej z głównych ulic miasteczka wypełnionego w tej części przede wszystkim hotelami, zauważyłyśmy prawdziwie artystyczny żywopłot. Dowiedziałam się, że niedaleko Florencji, w okolicach Pistoi hoduje się właśnie takie żywopłoty odpowiednio je przycinając. Ogrodnicy - artyści „rzeźbią” w ten sposób przeróżne figury, które potem są wysyłane na zamówienie do ważnych parków i miejsc turystycznych w Europie.


 
Trafiłyśmy też na mini targ z ziołami i kaktusami.


Kurort Montecatini jest położony w dolinie, otoczony wzgórzami Apeninów. Jednak najstarsza część miasta, nazywana Montecatini Alto jest położona na górze, dokąd można wjechać kolejką – funicolare. Stał tam zamek, którego dzieje sięgają jeszcze czasów rzymskich. Do początków XX w. poza rozlewiskami wód źródlanych, o których już w starożytności wiedziano, że mają właściwości lecznicze wokół Montecatini Alto nie było jeszcze żadnej osady. Kurort, szeroko znany jako Montecatinini Terme zaczął się rozwijać dopiero w 1905 r. Wybrałyśmy się więc wieczorem na przejażdżkę kolejką do najstarszej części miejscowości. Funicolare funkcjonuje bez przerwy od 1898 r. Kolejka odjeżdża regularnie co pół godziny. Właściwie to całą kolejkę stanowi jeden wiekowy, śliczny wagonik z trzema przedziałami. Podobno tą kolejką jeździł G. Byron, gdyż w Montecatini Alto mieszkał jego lekarz. Kiedy funicolare rusza pod górę wydaje się pełznąć jak gąsienica, rozciąga się i kurczy, jakby podciągała tylnią część, troszkę skrzypi, czasami też coś tam piszczy, ale to tylko dodaje podróży szczypty historycznej egzotyki. Kolejka wspina się pod górę z prędkością 3-5 km/h. Po drodze można podziwiać panoramę pozostającego coraz niżej kurortu. Kiedy dojechałyśmy na górę zaczął bardzo szybko zapadać zmierzch. Zachodzące słońce znów nie za bardzo pozwoliło na zrobienie zdjęcia całej panoramy Montecatini, oświetlone już o tej porze tysiącami świateł.



Wokół dużego i jedynego placu w Montecatini Alto wybrukowanego kamieniem, wznoszą się – również kamienne malownicze budynki średniowieczne i renesansowe. Równiez wokół placu znajduje się mnóstwo ogródków restauracyjnych. Kamienną uliczka doszłyśmy do średniowiecznego kościoła św. Piotra z XII w., który pierwotnie był kościołem zamkowym pod wezwaniem św. Michała. Naprzeciwko kościoła stała potężna wieża. Placyk przed kościołem był szeroki zaledwie na kilkanaście kroków i w żaden sposób nie dałam rady sfotografować całości fasady, tym bardziej po ciemku. Jedynym źródłem światła oświetlającym całość była lampa na wieży. Dlatego też w tym miejscu, aby pokazać kościółek muszę się wyjątkowo posiłkować zdjęciem z internetu.

http://www.toscanissima.com/pistoiaFT/montecatinisanpietro.jpg
 Później zajrzałyśmy do jednego ze sklepików przy placu z drobiazgami pamiątkowo-użytkowymi charakterystycznymi dla Toskanii. Były tu różnej wielkości deski kuchenne wykonane z drzewa oliwkowego, które należałoby wykorzystać w kuchni zdecydowanie wyłącznie jako element dekoracyjny, z przeznaczeniem do podawania przekąsek, np. sera, przy okazji urządzania toskańskiego poczęstunku. Przedmioty z drzewa oliwkowego swój urok zawdzięczają wjątkowym słojom w różnych odcieniach, które same w sobie są naturalną ozdobą. Ale o wyrobach z drzewa oliwkowego wspomnę jeszcze innym razem. Były tu też wszechobecne w całej Toskanii mydełka o bardzo silnym zapachu, różnych rodzajów. Później kupiłam takie mydełka; cyprysowe i migdałowe, ale dopiero w San Giminiano. Kostki są duże, mniej więcej takiej wielkości jak szare mydło no i oczywiście nadal jeszcze cały czas ładnie pachną. Pomiędzy półkami z kolorowymi makaronami wypatrzyłam też ciekawą lampkę wykonaną z użyciem kieliszka do wina, jako świecznika.


Rozejrzałyśmy się jeszcze po uroczych zakątkach, dotarłyśmy też na jakiś mały taras widokowy i szybko doszłyśmy do wniosku, że panorama Montecatini i okolicznych pól, porośniętych winoroślą i drzewkami oliwnymi byłaby z pewnością jeszcze piękniejsza w ciągu dnia. Jednak i wieczór miał swój niepowtarzalny urok.


Ciepłe i świeże powietrze, unoszące się zapachy toskańskich uroczo wyglądających specjałów, zapach ziół i wina, pięknie oświetlone budynki – to wszystko składało się na całość wieczornej toskańskiej aury. Niektóre z dekoracji przy wejściach do restauracji były wyjątkową kwintesencją ludowych klimatów. Aby lepiej wtopić się w atmosferę miejsca i poczuć się na dobre na toskańskich wakacjach skorzystałyśmy z możliwości spróbowania tutejszego białego wina. Wtopienie się w klimaty jak najbardziej się udało. Najchętniej w tym otoczeniu średniowiecznych kamiennych budowli posiedziałoby się i pogawędziło co najmniej do północy, ale trzeba było jeszcze przygotować się na kolejny dzień.

W następnym tekście napiszę, czym urzekła mnie pradawna Barga, małe miasteczko położone na wzgórzu, otoczone legendami i panoramą uważaną za jedną z najpiękniejszych w Italii. Tam było już zdecydowanie więcej słońca i coraz więcej posmaku Toskanii. Jadąc do Bargi byłam jeszcze w Grocie Wiatrów (Grotta del Vento) w Garfagnana, więc o tym jak to było w grocie też trochę opowiem.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...