wtorek, 8 maja 2012

BITWA MORSKA NA MOTŁAWIE


Wpis na temat ciekawej inscenizacji historycznej, który obiecałam w czwartek jako niespodziankę miał się co prawda pojawić jak napisałam "może w niedzielę" a tymczasem "wrzucam" go późną godziną, gdy wtorek już się kończy. Niezamierzony poślizg w czasie był co prawda potrzebny, bo dokładniej mogłam przejrzeć zdjęcia w liczbie ponad 60, chociaż  jak zwykle nie wiem za dobrze, kiedy się napstrykały. Tak po prostu spontanicznie wpadają sobie do cyfrówki, zawsze wtedy, gdy patrzę na coś ładnego. 

W sobotę urządziłam sobie wycieczkę. Przy Twierdzy Wisłoujście odbyła się inscenizacja bitwy morskiej sprzed 200 lat, stoczonej pomiędzy wojskiem Angielskim i wojskiem Napoleona, właśnie przy ujściu jednej z odnóg delty Wisły -  Motławy. Zresztą jeśli chodzi o Motławę, bardzo nie lubię słowa „odnoga”. Jest po prostu jak na Motławę - za mało eleganckie.


Inscenizacja,  pt. „Bitwa morska. Obrona Twierdzy Wisłoujście” została zorganizowana przez Muzeum Historyczne Miasta Gdańska. Był to barwny i niezwykle pomysłowy spektakl historyczny. Dobrze, że pojechałam godzinę przed planowanym rozpoczęciem imprezy, bo inaczej o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć mogłabym sobie tylko pomarzyć, albo popstrykać znad głowy celując w wielką niewiadomą. A liczyła się przede wszystkim uczta dla oka - o smaku historii.


W tej historycznej bitwie morskiej uczestniczyły trzy galeony: „Dragon”, „Lew” i „Czarna Perła”.  Dziwię się jednak, że na XVIII wieczne wojny przeznaczano tak piękne okręty, masywne, drewniane efektownie ozdobione – również ażurowymi -  rzeźbionymi dekoracjami.  


Myślę, że w przypadku zatonięcia czy pożaru galeonu dokonywano istnego barbarzyństwa na sztuce. Nawet jeśli w rozumieniu tamtych czasów piękno tych dekoracji miałoby być wykonywane przysłowiowym rzutem na taśmę. Czy do wożenia armat  
i rozpalania pożarów nie wystarczyłoby coś bez owoców mozolnej pracy artystów? Cóż, każda epoka ma swoje upodobania.

Każdy z galeonów był wyposażony w rzeźbione dzioby, będące ich wizytówką. Te potężne rzeźby na dziobach dostojnie, lekko i zgrabnie płynęły sobie w powietrzu nad wodą, zawieszone przed galeonem. Rzeźba na dziobie i nazwa galeonu miała zapewne podsycać uczucie trwogi i przerażenia wroga,


albo spowodować całkowite rozproszenie uwagi u bardziej wrażliwych wojowników, bez której - no cóż… nie było sensu wybierać się na bitwę, ani starać się o miano bohatera.


Z tego co zauważyłam podczas inscenizacji, to tak sobie myślę, że większa część historycznych bitew morskich musiała być prowadzona raczej „na wyczucie”. 
Owszem, przed pierwszym wystrzałem z armaty jeszcze było cokolwiek widać a przede wszystkim stanowisko wroga, więc w czasie takich bitew musiały być jakieś przerwy techniczno – okolicznościowe, choćby  na rozproszenie dymu i poprawienie zasięgu widzenia.  Kompletnie nie znam się na taktykach i technikach wojennych, ale nie trudno się domyślić, że bitwy prowadzono na pewno na NADZIEJĘ i SZCZĘŚCIE.


Otóż najbardziej popularną metodą nawigacji dla pocisku, aby uzyskał on pożądany tor – była właśnie NADZIEJA, że pośród dymu kula armatnia trafi precyzyjnie w wymierzony, może nawet pół godziny wcześniej cel. Z kolei powszechnie przyjętą techniką obrony musiała być wiara w SZCZĘŚCIE, że kula trafi kilka metrów dalej. Co najwyżej, o ile było to w ogóle wykonalne, można było też przesunąć potencjalny cel  pod osłoną dymu, aby zmylić wroga. I tak pukano sobie spokojnie tymi dymiącymi armatami w tempie dalekim od zawrotnego. W bitewnym zamieszaniu trzeba było chyba jeszcze znaleźć czas na modlitwę i na spłynięcie z niebios właśnie nadziei i szczęścia. Strzelały oczywiście tylko armaty z wyfroterowanymi lufami, a to z pewnością też zajmowało sporo czasu.
Z pewnością powolne były te dawne wojny: właściwie większość czasu upływała na czyszczeniu armat, przenoszeniu celów i stanowisk, zbieraniu rannych i modlitwach, gaszeniu i rozpalaniu pożarów. Strzelano zapewne od czasu do czasu a potem czekano przynajmniej pół godziny aż opadnie dym, żeby zobaczyć, kto trafił. I to najlepiej 
z bocianiego gniazda.


Jednak sama inscenizacja historyczna przebiegała ciekawie i dynamicznie, bez dodatkowych opóźnień na historyczne realia dotyczące tempa.
Pożar składu amunicji wybuchł prawdziwym ogniem,  inne pożary wybuchały już 
w uroczym dymiącym technikolorze.


Rekonstruktorzy bitwy sprzed 200 lat ubrani w historyczne kolorowe mundury, prezentowali się doskonale, bez wskrzeszania wszystkich duchów z epoki napoleońskiej bardzo realnie został przywołany klimat tamtych czasów. Była to wspaniała uczta dla oka.



czwartek, 3 maja 2012

BRZEGIEM MORZA – KLIF ORŁOWSKI

Mówi się też, że Redłowski. Kwestia terminologii jest ustalona merytorycznie, ale zostawię ją teraz, bo na pewno jeszcze kiedyś pokusi mnie żeby napisać o tym klifie. To jedno z moich ulubionych miejsc. Barwne, malownicze, tajemniczo, uparcie i skutecznie przyciągające – właśnie swoim egzotycznym krajobrazem.  Otoczenie klifu uroczo zmienia kolory w ciągu roku a światło słońca rano i wieczorem potrafi niemal spektakularnie nasączyć intensywnością ciepłych barw zwykły biały piasek.  


Długi weekend to jak najbardziej sprzyjający czas dla pogłębienia i utrwalenia postawy „życiolubnej” i ładowania akumulatorków entuzjazmu, spokoju i  obmyślania projektów dla pogody ducha, pasji i tego  co wypełnia codzienne poranki i wieczory. To dobry czas na przyjacielskie rozmowy i rodzinne kolizje okraszone humorem. Trafiła się też wymarzona pogoda na podkręcenie sobie stopnia  kondycji fizycznej.

Nie będęwięc dzisiaj wkraczać w obszary żadnych głębokich refleksji egzystencjalnych, choć mnie do tego kusi. Pozwolę sobie jednak na myśl dość osobistą: Otóż z pewnych względów wstałam dziś lewą nogą i chyba wieczorem też z lewej nogi się odbiłam  i to baardzo mocno – ale zauważyłam bardzo ważną rzecz:  za nic w świecie nie umiem „przekustykać” na tej przysłowiowej lewej nodze nawet godziny, nie pamiętam też , żeby kiedykolwiek trzymała mi się ta „ołowiana wściekłość” na nie sprzyjające i niezależne ode mnie okoliczności, dłużej niż kilka chwil. 
BOGU DZIEKI! Odkryłam że nadal jestem gatunkiem „życiolubnym”, nie dającym sobie wyskubać piórek ze skrzydeł! To też zasługa wszystkich moich przyjaciół i dobrych, otwartych ludzi, którzy mnie otaczają, pamiętają i o których z wdzięcznością pamiętam 
i myślę. 
Moi Drodzy! Z dużą dozą radości, chciałabym odświeżyć pewną myśl:  Nawet jeśli będziemy gdzieś na nie koniecznie na szarym końcu, to RADOŚĆ JEST WIELKA! Bo „NIE SPRÓCHNIEJEMY!” (Prz 14, 30-31)

Ale nikt w tym sensie nie ma nic stałego i na wieczystą własność. A więc trzymajmy się RADOŚCI!

Trwam więc przy czerpaniu z wolnych dni, raz szybciej raz wolniej. Zaplanowałam też na najbliższy czas ciekawy tekst i oczywiście zdjęcia. Ale na razie to niespodzianka, może na niedzielę. Jak nie wyjdzie, będzie inna. A tymczasem załączam mały albumik z Orłowa. Nawet się nie obejrzałam kiedy, a już prawie samo napstrykało się trochę zdjęć.





piątek, 27 kwietnia 2012

BISKUP JAN BERNARD już odszedł...


Na czwartek miałam zamiar napisać zupełnie inny tekst. Gdy dowiedziałam się, że  
w środę rano odszedł Biskup Pelpliński Jan Bernard Szlaga, zrezygnowałam z napisania czegokolwiek i postanowiłam, że na razie nie napiszę nic. Ale nie mogę. Muszę jednak napisać chociaż kilka słów. 
W życiu była mi dana radość, zaszczyt i szczęście spotkać kilkanaście razy Biskupa Jana Bernarda Szlagę. Było to na seminariach magisterskich w Pelplinie i na wykładach na Uniwersytecie Gdańskim. Te wszystkie zachowane w pamięci wspomnienia – to dla mnie wielki bezcenny skarb.

Biskupa Jana Bernarda pamiętam przede wszystkim jako Człowieka bardzo pracowitego, sumiennego  i pełnego szacunku do każdego człowieka – w sposób taki – który można osiągnąć wyłącznie we współpracy z samym Bogiem . W chwilach, kiedy mogłam przebywać w obecności Księdza Biskupa odczuwałam i dostrzegałam, że każdą minutą swojego życia „mówi”, że Chrystusowe powołanie do trudnej pracy biskupiej jest dla Niego ogromną radością i życiową pasją, którą potrafił  obdarować każdą spotkaną osobę wnosząc wszystko to, co dla wzbogacenia jej duszy i życia było najbardziej potrzebne.

Pamiętam, że Biskup Jan Bernard miał niezwykły dar „spoglądania w duszę” swojego rozmówcy z wielką dobrocią i pogodą ducha, zauważyłam również dar, którego już potem w nikim nie dostrzegłam; stanowczość wyrażaną łagodnością, kiedy to dzięki posiadanej mądrości potrafił określić rzeczywistość, czy sytuację zaledwie w dwóch, trzech słowach – i tymi swoimi słowami spowodować, że moje myślenie jakoś „samo” szło w dobrym kierunku. Po każdym seminarium magisterskim wiedziałam, że można zrobić lepiej i więcej a co najważniejsze wiedziałam jak! Dlatego, z każdego seminarium wracałam na skrzydłach! Mało tego prawie zaraz po powrocie już szykowałam się na następne, pisałam następną część pracy, żeby tylko jak najszybciej znowu pojechać do Pelplina – zresztą też „na skrzydłach”. Po prostu najzwyczajniej w świecie wracałam z niecodzienną świeżością duszy – a przecież nie chodziłam tam do spowiedzi!

Rozmawiając z Księdzem Biskupem Janem Bernardem zawsze przychodziła mi do głowy myśl, że to właśnie – tylko i wyłącznie – Słowo Boże jest ŹRÓDŁEM i DOMEM dla wszystkich Jego myśli i całej duszy – i że to właśnie z tego domu, za każdym razem niejako „na świeżo” wychodzi do każdej rozmowy, zdania, słowa 
i wszystkich ludzi i spraw. Bóg dał mi dar spotkania swojego prawdziwego Przyjaciela, Bożego Człowieka!

Wysoko stawiane poprzeczki, które w pierwszej chwili zawsze wydawały mi się nie do pokonania w stosownej chwili pokonywałam zwyczajnie. Pamiętam, kiedy Biskup Jan Bernard przyjmował mnie na seminarium magisterskie,  polecił mi odszukanie książki „Was an den Leiden Christi noch mangelt” – która miała mi być najbardziej potrzebna 
w pracy. Dowiedziałam się też od Księdza Biskupa, że nie powinno być z tym kłopotu. Zmartwiłam się i nie rozumiałam jak mogę nie mieć kłopotu z czymś, z czym właśnie jest kłopot. Nie dość, że nie znam niemieckiego, to jeszcze książka była w bibliotece we Wiedniu. Pojęcia nie miałam co zrobić. Ale w najbliższych dniach spotkałam nie widzianą od dawna koleżankę, która studiowała we Wiedniu i właśnie była w Gdańsku „na chwilę 
i właściwie nie wiedziała po co” bo przyjazd był poza jakimikolwiek planami. Po miesiącu książka już była skserowana –  i błyskawicznie przetłumaczona – przez moją nauczycielką od łaciny i niemieckiego z liceum. Czy to zbieg okoliczności? Gdyby było z tym związane jedno wydarzenie, to tak, ale jak dla mnie - cały splot takich wydarzeń to już tylko 
i wyłącznie Działanie Nieba!

Ostatni raz rozmawiałam z  Biskupem Janem Bernardem niedługo po obronie mojej pracy magisterskiej w lipcu 1996r. w seminarium w Pelplinie. Pół roku wcześniej Biskup Jan Bernard wpisał mi dedykację do swojej książki „Reportażu stamtąd nie będzie”. Na okładkę książki wybrano zdanie znajdujące się zaraz na jej początku, na pierwszej stronie, w którym Ksiądz Biskup tak mówi o śmierci:

"Jeśli przyjmiemy, że śmierć jest celem samym w sobie, to nasze życie, które przecież pojmujemy i odczuwamy jako działania i dążenia c e l o w e, zostanie zanegowane. Jeśli natomiast nie zgodzimy się z tym, musimy szukać dalej, jakby „dopukiwać się” do drugiej strony życia, bardzo uważnie nasłuchując, czy nie nadchodzi odpowiedź".


Dziś dziękuję Bogu za wyjątkowe życie 
Biskupa Jana Bernarda  i wiem, 
że na pewno największą nagrodę 
otrzyma właśnie po tej drugiej, 
świeżej i wiecznej stronie życia!

piątek, 20 kwietnia 2012

POCZĄTEK WIOSENNEGO WEEKENDU


Weekend zaczął się dla mnie dopiero późnym popołudniem. Po tym dzisiejszym piątku – wyjątkowo pełnym intensywnej pracy, wróciłam do domu i zmęczenie unieruchomiło mnie na całą godzinę. Gdy z grubsza większe bóle wyszły z mięśni, nie mogłam sobie odmówić wiosennego spaceru i oddychania wiosną u progu wyczekiwanego weekendu. Kijki do nornic walking tym razem zostawiłam w domu, bo sama myśl, że jeszcze dzisiaj i to 
w dodatku wieczorem miałabym nimi przebierać, była absolutnie nie do przyjęcia.

Wyszłam z aparatem i dobrze zrobiłam. Był to więc zdecydowanie "fotograficzny" spacer. Wiosna jest coraz piękniejsza, pomimo przedziwnej pogody i skaczącej raz w górę raz 
w dół temperatury.



A oto co widziałam: wiele stworzeń z oczywistych i naturalnych powodów uroczo spaceruje i posiaduje sobie parami.
Spotkałam kilka parek kaczek przesiadujących w niezwykłej ciszy i powadze. To pierwsza parka, którą zobaczyłam:


Kaczki siedziały zazwyczaj spokojnie. Kaczory były bardziej czujne, lękliwe i skłonne do ucieczki. Ten kaczor nawet jakimś sposobem namówił partnerkę do odejścia w inne miejsce, chociaż nie podchodziłam blisko i zdecydowanie nie wykonywałam żadnych gwałtownych ruchów.

Łabędź pięknie pozował i z zainteresowaniem mi się przyglądał, raz nawet zasyczał spontanicznie na wszelki wypadek. Nie połknął jednak ani mnie, ani aparatu.


Na swoim godowym pokazie prezentował piękne skrzydła, paradując tam 
i z powrotem po stawie.


Nieopodal łabędzia wybranka siedziała sobie dostojnie w gnieździe przy łabędzim domku.


Łabędź w pewnej chwili chyba znalazł coś do jedzenia, sięgał coraz głębiej i głębiej – widocznie kolacja musiała być dosyć głęboko.


Parę kroków dalej siedziała druga para kaczek. Kaczorek jednak szybko wstał i zaczął się niespokojnie rozglądać.




Dalej trafiłam na fioletową, choć nie lawendową polankę.


Tu i tam rosły sobie urocze, drobne, wiosenne kwiatuszki.


Tego kosa, zawzięcie szukającego pożywienia pod zeszłorocznymi liśćmi spotkałam już 
w lesie.


Dalej czekała niespodzianka, która zachwyca każdej wiosny na nowo. Zawilce – rozłożone  jak zielony dywan w białe kropki, rozścielony w lesie.


Aż tu nagle ekspresowo przemknęło coś rudego. Zanim przestawiłam aparat po fotografowaniu zawilców, a trwało to może 5 sekund, wiewiórka pomachała mi już tylko puszystym rudym ogonem.


Ale przecież na wiosnę prawie wszystko chodzi parami. Natychmiast przykicała inna, zapozowała do zdjęcia jak modelka i błyskawicznie pomknęła za swoją „drugą połową”.


Podążanie za towarzyszką trochę wolniej szło gawronowi. Co sił w nogach maszerował, żeby tylko dogonić to drugie. Potem musieli jeszcze trochę popracować nad całkowitym skoordynowaniem spacerowego kroku.


A tymczasem plażę zamykała ściana mgły z jednej strony



Z drugiej słońce spadało za drzewa



Pośrodku niebo było błękitne, jak w słoneczne południe. To dopiero pogoda, aż trzy wersje w jednym miejscu.




W drodze powrotnej spotkałam jeszcze jedna parkę. W pierwszej chwili zauważyłam tylko kaczora, który rozsiadł się w pięknej scenerii. Kaczka perfekcyjnie się zamaskowała.




Rozejrzałam się wiosennie, odetchnęłam wiosną i teraz jestem przygotowana na dalszy weekendowy odpoczynek!

piątek, 13 kwietnia 2012

SŁOICZKI I DESKA


Tym razem ozdobiłam słoiczki na zioła. Malowało się już znacznie lepiej niż butelkę, ale okazało się, że wymagają dużej ilości lakieru. W każdym razie skutecznie ożywiły kuchenną półkę. Mam nadzieję, że kolejne ozdabiane rzeczy będą coraz ładniejsze i będą miały w sobie coraz to więcej artystycznej nuty. Jutro idę na kurs z decoupage, aby zasięgnąć troszkę profesjonalnej wiedzy i tak właściwie już od tygodnia nie mogę się doczekać a myśl o tym kursie chodziła za mną już od bardzo dawna. Na pewno będzie twórczo!




Deskę ozdobiłam jeszcze przed świętami, tym razem wykorzystałam profesjonalny papier do decoupage. Wcześniej zupełnie nie przewidziałam, że będzie to spontaniczny okołoświąteczny prezent, zresztą ku wielkiej radości nowej właścicielki:)



poniedziałek, 9 kwietnia 2012

KURCZACZKI


Spotkałam żywy, nieodłączny symbol towarzyszący Świętom Wielkanocnym – śliczne małe kureczki i koguciki. Właściwie to odwiedzam te kurczaczki już od 3 dni. Te, które są na zdjęciach otrzymały niezwykle ważną rolę, gdyż całe święta spędzają w kościele. Oczywiście swoją obecnością przywołują symbol nowego życia, są wdzięczną świąteczną dekoracją i atrakcją w równym stopniu dla dzieci jak i dorosłych. Skłaniają do znalezienia odpowiedzi na pytanie: dlaczego znajdują się w kościele?


Te malutkie, ubrane w lekki puszek i ważące zaledwie po kilka deko kurczaczki, mają przypomnieć choć pewnie nie mają o tym zielonego pojęcia – bardzo poważne słowa Chrystusa zapisane w Ewangelii wg. św. Mateusza, którymi Jezus wyraża wypływającą 
z Jego miłości troskę o jedność Kościoła i o zapewnienie ludowi Bożemu bezpieczeństwa przed złem. Chrystus potępia też obłudników, hipokryzję i podkreśla powagę zobowiązań wobec bliźnich a przede wszystkim zobowiązanie do sprawiedliwości i miłości.

„Jeruzalem, Jeruzalem! Zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie zostali posłani. Ileż razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, tak jak ptak swe pisklęta zbiera pod skrzydła, ale wy nie chcieliście. (…) Odtąd Mnie już nie ujrzycie aż do czasu, gdy powiecie: Chwała temu, który przychodzi w imię Pana!” (Mt 23, 37-39)



Kurczątko jest lekkie, czyste i delikatne. Pozwoli się przygarnąć pod skrzydła i nie ma w sobie nic z jadowitego i zaopatrzonego w pazury stwora.

Nie da się zaprzeczyć, że dzięki Bogu – Jego stworzenia precyzyjnie a na pewno szczerze i bezinteresownie kierują myśli człowieka ku Stwórcy! 


Miłego świętowania!

niedziela, 8 kwietnia 2012

ZMARTWYCHWSTANIE


W poranek Zmartwychwstania Jezus nie odczuwał już bólu ran, ani żadnego innego cierpienia będącego konsekwencją zapalczywości zła; rzucanych oszczerstw, największego sponiewierania człowieka, jakie może zaistnieć i zawiści szerzonej przez Jego wrogów. Bo jakim prawem pochodził od Boga? Przecież oni się na to nie zgadzali.



Zmartwychwstając Jezus nie zastał też uczniów czuwających przy grobie, oczekujących na to, aby być świadkami Bożej chwały. Chociaż bardzo chcieli ujrzeć swojego Mistrza żywego, poplątali się w wątpliwościach płynących z otaczającego ich okrutnego 
i przewrotnego zamieszania. Byli raczej skłonni wracać do przeszłości sprzed dwóch dni 
i rozważać, co mogli zrobić, żeby było inaczej, niż patrzeć do przodu, wzwyż polegając na Bożej Wszechmocy.

Straż pilnująca grobu zasnęła bezwładnym snem, który w tej chwili był z pewnością bratem śmierci – nie odpoczynkiem. Przecież nie można wykonać niewykonalnego zadania: dopilnować, aby Źródło Pokoju, Nadziei, Wiary i Miłości w żaden sposób nie zostało wydobyte z grobu.

Prześladowcy Jezusa pod osłoną kłamstwa nadal świętowali satysfakcję z powodu Jego śmierci. Gdyby mogli, głosiliby na dachach, że koniec z Nim – jest zabity. W końcu była to pół - PRAWDA. Ale nie przewidzieli, że ta PÓŁ – prawda, zacznie się kurczyć do 40%, 30%, 15%, 1% a w końcu zamieni się w 100% PRAWDĘ, że Chrystus POKONAŁ ŚMIERĆ.

Jezus w chwili Zmartwychwstania był sam. Dobrze, że otuliła Go Przedwieczna Światłość. Aż do dziś ma trudne zadanie: chce powiedzieć, że żyje! Trudne to – oczywiście do usłyszenia, a jeszcze bardziej do przyjęcia do serca, bo pomimo „obliczeń” procentowych ciągle jeszcze istnieje satysfakcja.

Najtrudniej zrozumieć rzecz oczywistą – wielkość, nieskończoność i piękno daru życia człowieka – będącego główną i niepodzielną częścią pochodzącą od Źródła Absolutnego Dobra – Stwórcy.  

Życzę odnalezienia Zmartwychwstałego Jezusa w każdym etapie życia.


ALLELUJA!



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...