Wpis na temat ciekawej inscenizacji historycznej, który obiecałam w czwartek jako niespodziankę miał się co prawda pojawić jak napisałam "może w niedzielę" a tymczasem "wrzucam" go późną godziną, gdy wtorek już się kończy. Niezamierzony poślizg w czasie był co prawda potrzebny, bo dokładniej mogłam przejrzeć zdjęcia w liczbie ponad 60, chociaż jak zwykle nie wiem za dobrze, kiedy się napstrykały. Tak po prostu spontanicznie wpadają sobie do cyfrówki, zawsze wtedy, gdy patrzę na coś ładnego.
W sobotę urządziłam sobie wycieczkę. Przy Twierdzy Wisłoujście odbyła się inscenizacja bitwy morskiej sprzed 200 lat, stoczonej pomiędzy wojskiem Angielskim i wojskiem Napoleona, właśnie przy ujściu jednej z odnóg delty Wisły - Motławy. Zresztą jeśli chodzi o Motławę, bardzo nie lubię słowa „odnoga”. Jest po prostu jak na Motławę - za mało eleganckie.
W sobotę urządziłam sobie wycieczkę. Przy Twierdzy Wisłoujście odbyła się inscenizacja bitwy morskiej sprzed 200 lat, stoczonej pomiędzy wojskiem Angielskim i wojskiem Napoleona, właśnie przy ujściu jednej z odnóg delty Wisły - Motławy. Zresztą jeśli chodzi o Motławę, bardzo nie lubię słowa „odnoga”. Jest po prostu jak na Motławę - za mało eleganckie.
Inscenizacja, pt. „Bitwa morska. Obrona Twierdzy Wisłoujście” została zorganizowana przez Muzeum Historyczne Miasta Gdańska. Był to barwny i niezwykle pomysłowy spektakl historyczny. Dobrze, że pojechałam godzinę przed planowanym rozpoczęciem imprezy, bo inaczej o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć mogłabym sobie tylko pomarzyć, albo popstrykać znad głowy celując w wielką niewiadomą. A liczyła się przede wszystkim uczta dla oka - o smaku historii.
W tej historycznej bitwie morskiej uczestniczyły trzy galeony: „Dragon”, „Lew” i „Czarna Perła”. Dziwię się jednak, że na XVIII wieczne wojny przeznaczano tak piękne okręty, masywne, drewniane efektownie ozdobione – również ażurowymi - rzeźbionymi dekoracjami.
Myślę, że w przypadku zatonięcia czy pożaru galeonu dokonywano istnego barbarzyństwa na sztuce. Nawet jeśli w rozumieniu tamtych czasów piękno tych dekoracji miałoby być wykonywane przysłowiowym rzutem na taśmę. Czy do wożenia armat
i rozpalania pożarów nie wystarczyłoby coś bez owoców mozolnej pracy artystów? Cóż, każda epoka ma swoje upodobania.
i rozpalania pożarów nie wystarczyłoby coś bez owoców mozolnej pracy artystów? Cóż, każda epoka ma swoje upodobania.
Każdy z galeonów był wyposażony w rzeźbione dzioby, będące ich wizytówką. Te potężne rzeźby na dziobach dostojnie, lekko i zgrabnie płynęły sobie w powietrzu nad wodą, zawieszone przed galeonem. Rzeźba na dziobie i nazwa galeonu miała zapewne podsycać uczucie trwogi i przerażenia wroga,
albo spowodować całkowite rozproszenie uwagi u bardziej wrażliwych wojowników, bez której - no cóż… nie było sensu wybierać się na bitwę, ani starać się o miano bohatera.
Z tego co zauważyłam podczas inscenizacji, to tak sobie myślę, że większa część historycznych bitew morskich musiała być prowadzona raczej „na wyczucie”.
Owszem, przed pierwszym wystrzałem z armaty jeszcze było cokolwiek widać a przede wszystkim stanowisko wroga, więc w czasie takich bitew musiały być jakieś przerwy techniczno – okolicznościowe, choćby na rozproszenie dymu i poprawienie zasięgu widzenia. Kompletnie nie znam się na taktykach i technikach wojennych, ale nie trudno się domyślić, że bitwy prowadzono na pewno na NADZIEJĘ i SZCZĘŚCIE.
Otóż najbardziej popularną metodą nawigacji dla pocisku, aby uzyskał on pożądany tor – była właśnie NADZIEJA, że pośród dymu kula armatnia trafi precyzyjnie w wymierzony, może nawet pół godziny wcześniej cel. Z kolei powszechnie przyjętą techniką obrony musiała być wiara w SZCZĘŚCIE, że kula trafi kilka metrów dalej. Co najwyżej, o ile było to w ogóle wykonalne, można było też przesunąć potencjalny cel pod osłoną dymu, aby zmylić wroga. I tak pukano sobie spokojnie tymi dymiącymi armatami w tempie dalekim od zawrotnego. W bitewnym zamieszaniu trzeba było chyba jeszcze znaleźć czas na modlitwę i na spłynięcie z niebios właśnie nadziei i szczęścia. Strzelały oczywiście tylko armaty z wyfroterowanymi lufami, a to z pewnością też zajmowało sporo czasu.
Z pewnością powolne były te dawne wojny: właściwie większość czasu upływała na czyszczeniu armat, przenoszeniu celów i stanowisk, zbieraniu rannych i modlitwach, gaszeniu i rozpalaniu pożarów. Strzelano zapewne od czasu do czasu a potem czekano przynajmniej pół godziny aż opadnie dym, żeby zobaczyć, kto trafił. I to najlepiej
z bocianiego gniazda.
z bocianiego gniazda.
Jednak sama inscenizacja historyczna przebiegała ciekawie i dynamicznie, bez dodatkowych opóźnień na historyczne realia dotyczące tempa.
Pożar składu amunicji wybuchł prawdziwym ogniem, inne pożary wybuchały już
w uroczym dymiącym technikolorze.
w uroczym dymiącym technikolorze.
Rekonstruktorzy bitwy sprzed 200 lat ubrani w historyczne kolorowe mundury, prezentowali się doskonale, bez wskrzeszania wszystkich duchów z epoki napoleońskiej bardzo realnie został przywołany klimat tamtych czasów. Była to wspaniała uczta dla oka.
Świetnie opisałaś bitwę i zdjęcia są ciekawe, nic dziwnego, że miałaś problemik z wyborem.
OdpowiedzUsuńTwoje notatki są fascynujące!
Czekam na następne!
Dziękuję Basiu, przyznam, że trudno mi wytrzymać na tym bolgowym "urlopie", który sobie z różnych powodów wymyśliłam i kusi mnie, żeby pisać... może za około tydzień zaproszę Was na nową wycieczkę :) szybciej się nie da, bo właśnie ulatniam się w świat:)
Usuń