Przy okazji letniego pobytu w Krakowie w żadnym razie nie mogłam pominąć wyjazdu do Opactwa Benedyktynów w niedalekim Tyńcu. Decyzja zapadła spontanicznie, pośród wielkiego entuzjazmu i z przekonaniem, że to najlepszy wybór w upalne letnie południe. Pojechałyśmy tam autobusem z centrum miasta. Przeszłyśmy przez wioskę a zbliżając się do Opactwa mijałyśmy wysoki mur klasztorny, za którym z pewnością skrywa się od wieków ogród klasztorny, gdyż reguła benedyktyńska nakazywała mnichom utrzymywanie się pracy własnych rąk.
Klasztor Benedyktynów w Tyńcu, to piękne miejsce. Zauroczona w zeszłym roku wspaniałością pradawnego Opactwa, położonego jak nakazywała reguła zakonu Benedyktynów – na wzgórzu, musiałam koniecznie i w tym roku tam powrócić, bynajmniej, nie tylko ze względu na walory widokowe miejsca. W miejscach dostępnych do zwiedzania napatrzeć się można do syta na piękno, które pozostawiły tu po sobie minione epoki odpływające spokojnie, bądź burzliwie, jedna po drugiej a każda pozostawiała tu choćby skromne ślady swojego rozkwitu i zanim półzmierzchem oddaliła się w mroki dziejów, przekazała przyszłości owoce pracy twórców i artystów.
Wybierając się do Tyńca zupełnie zapomniałam o tym, że trzeba spełniać odpowiednie kryteria pod względem ubrania. Jak upał to upał, kto by myślał o rękawach, nawet krótkich? Kiedy tylko przekroczyłyśmy monumentalną, średniowieczną bramę , dopiero zauważyłam problem stroju. Jednak przy wejściu skorzystałam z możliwości wypożyczenia ratującej
z „opresji” chusty. Jak dobrze, że zakonnicy pomyśleli o takich turystkach jak ja i stworzyli możliwość ku temu, abym elegancko wybrnęła z kłopotu. Inaczej bezwzględnie padłabym ofiarą mody plażowej na wiekowym gościńcu, o krok od bramy wejściowej.
Z naszym zwiedzaniem klasztoru w Tyńcu rzecz miała się tak: gdy tylko weszłyśmy na dziedziniec od razu koniecznie chciałam pokazać kuzynce studnię, którą to już rok wcześniej z zachwytu obeszłam kilka razy dookoła i nie mogłam się napatrzeć jaka jest wspaniała! Zabrałyśmy się za czytanie pięknej legendy o studni, głoszącej o okrutnej zbrodni
i przebaczeniu w niezwykłych okolicznościach. Przytoczę treść legendy o Tynieckiej Studni, jednak jest to krótsza wersja niż ta, którą czytałyśmy na miejscu a brzmi tak:
W trakcie czytania legendy zauważyłyśmy, że wokół studni zgromadziło się niemało ludzi. Okazało się, że właśnie grupa turystów wyrusza na zwiedzanie krużganków klasztornych
z przewodnikiem. Szybko poleciałam po bilety i jeszcze zdążyłyśmy pójść z ta grupką na zwiedzanie.
Kiedy już znalazłyśmy się w krużgankach, od razu poczułyśmy się otoczone aurą piękna przyodzianego w surowość oczywiście za sprawą architektury krużganków, charakterystycznej dla średniowiecza. Podziwiałyśmy tę część kompleksu klasztornego przez ponad 40 minut, słuchałyśmy opowieści o historii opactwa, okryto przed nami niektóre – jak dla nas - „sekrety” reguły benedyktyńskiej, oglądałyśmy freski i eksponaty muzealne. Wracałam też pamięcią do konkretnych miejsc znajdujących się w potężnym, pełnym blasku
i świetności Opactwie Benedyktynów na Monte Cassino, które było kilka razy wspomniane w opowieściach przewodnika.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć krużganki klasztorne polecam spacer wirtualny na stronie Opactwa Benedyktynów.
W tej atmosferze „uniesienia” w odległe i wspaniałe średniowiecze kontemplujące głębokie tajemnice wiary, przeszłyśmy z krużganków do kościoła Świętych Piotra i Pawła, aby uczestniczyć przez chwilę w modlitwach wspólnoty mnichów, śpiewanych chorałem gregoriańskim. Bardzo dawno już nie słyszałam śpiewów gregoriańskich na żywo i muszę powiedzieć, że tylko na żywo można dostrzec ich pełne piękno. Na co dzień nawet mi do głowy nie przyjdzie, że miałabym słuchać chorałów z płyty albo w telewizji, ale będąc w Tyńcu trzeba też i w tym uczestniczyć, są i powinny być nieodłącznym „punktem programu” zwiedzania. Zdecydowanie warto zatrzymać się wtedy na dłużej w kościele i wejść w ich klimat.
Później poszłyśmy też do kawiarenki na terenie Opactwa, aby skosztować benedyktyńskich smaków i poplotkować o wielu ciekawych rzeczach po długim niewidzeniu się. Zerkałyśmy też na widoki rozciągające się z tynieckiego wzgórza. Jednak w takich okolicznościach wcale nie myślałam o aparacie i zdjęcie jest jeszcze z tamtego roku.
Do ważnych i ciekawych ploteczek wybrałyśmy kawę z dużą ilością bitej śmietany i nie pamiętam z czym jeszcze.
Nasycone pogawędką i kaloriami poszłyśmy do sklepiku z produktami benedyktyńskimi. Kupione tam wino malinowe było przepyszne i prawdę mówiąc; zgrzeszyłam zakupieniem tylko jednej butelki aż na 6 osób. No i cóż, trzeba było wracać. Przy wyjściu oddałam chustę z szarego płótna i nie powiem, żeby nie było mi trochę żal, bo towarzyszyła mi przez cały pobyt i wyjątkowo dobrze się w niej czułam a to z pewnością zasługa niezwykłej benedyktyńskiej gościnności, która przyciąga z powrotem swoją tajemniczą siłą… A ja nie byłam jeszcze w Domu Gościnnym a propozycji warsztatów i spotkań jest wiele… Myślę, że kiedyś się skuszę na któryś z nich i znów będzie okazja, aby tam pojechać.
Wybierając się do Tyńca zupełnie zapomniałam o tym, że trzeba spełniać odpowiednie kryteria pod względem ubrania. Jak upał to upał, kto by myślał o rękawach, nawet krótkich? Kiedy tylko przekroczyłyśmy monumentalną, średniowieczną bramę , dopiero zauważyłam problem stroju. Jednak przy wejściu skorzystałam z możliwości wypożyczenia ratującej
z „opresji” chusty. Jak dobrze, że zakonnicy pomyśleli o takich turystkach jak ja i stworzyli możliwość ku temu, abym elegancko wybrnęła z kłopotu. Inaczej bezwzględnie padłabym ofiarą mody plażowej na wiekowym gościńcu, o krok od bramy wejściowej.
Z naszym zwiedzaniem klasztoru w Tyńcu rzecz miała się tak: gdy tylko weszłyśmy na dziedziniec od razu koniecznie chciałam pokazać kuzynce studnię, którą to już rok wcześniej z zachwytu obeszłam kilka razy dookoła i nie mogłam się napatrzeć jaka jest wspaniała! Zabrałyśmy się za czytanie pięknej legendy o studni, głoszącej o okrutnej zbrodni
i przebaczeniu w niezwykłych okolicznościach. Przytoczę treść legendy o Tynieckiej Studni, jednak jest to krótsza wersja niż ta, którą czytałyśmy na miejscu a brzmi tak:
"Na dworze wawelskiego monarchy żyło dwóch przyjaciół: Jaśko ToporczykŹródło: J. Adamski, Legendy Starego Krakowa
i Staszko Nałęcz. Choć byli przyjaciółmi, różnili się charakterami. Jaśko był gwałtowny, potrafił z byle powodu wybuchnąć niepohamowanym gniewem, natomiast Staszko był jego przeciwieństwem – zawsze pogodny, uśmiechnięty, uprzejmy. Pewnego razu podczas drobnej sprzeczki gwałtownik Jaśko wyjął miecz i zabił przyjaciela.
Sąd królewski chciał Jaśka śmiercią ukarać, lecz na prośbę opata tynieckiego król wydał więźnia klasztorowi, by tam odbył karę, jaką przypisze mu opat. Wyrok opata był następujący: Jaśko Toporczyk będzie w litej skale, jaką jest góra tyniecka, kopał studnię tak długo, aż tryśnie z niej woda potrzebna klasztorowi
i rycerzom w warowni.
Lata całe rozbijał Jaśko kilofem skałę, zagłębiając się w niej metr po metrze. Jedzenie podsyłano mu w koszu, opuszczanym w dół na sznurze, a on świata bożego nie widząc kuł dzień i noc. Pewnej nocy ukazał mu się duch zamordowanego przyjaciela Staszka Nałęcza i powiedział:
- Jaśko, przebaczam ci winę. Jutro, gdy opuszczą skrzynię, abyś załadował urobek skalny, wskocz do niej i każ się wyciągnąć. Nazajutrz rankiem opuszczono skrzynię; wrzucił do niej Jaśko ostatni odłupany kawałek skały i ledwie sam zdążył wskoczyć do środka i szarpnąć za sznur, gdy z okna trysnęła woda i szybko zapełniła całą studnię. I studnia ta istnieje do dziś".
W trakcie czytania legendy zauważyłyśmy, że wokół studni zgromadziło się niemało ludzi. Okazało się, że właśnie grupa turystów wyrusza na zwiedzanie krużganków klasztornych
z przewodnikiem. Szybko poleciałam po bilety i jeszcze zdążyłyśmy pójść z ta grupką na zwiedzanie.
Kiedy już znalazłyśmy się w krużgankach, od razu poczułyśmy się otoczone aurą piękna przyodzianego w surowość oczywiście za sprawą architektury krużganków, charakterystycznej dla średniowiecza. Podziwiałyśmy tę część kompleksu klasztornego przez ponad 40 minut, słuchałyśmy opowieści o historii opactwa, okryto przed nami niektóre – jak dla nas - „sekrety” reguły benedyktyńskiej, oglądałyśmy freski i eksponaty muzealne. Wracałam też pamięcią do konkretnych miejsc znajdujących się w potężnym, pełnym blasku
i świetności Opactwie Benedyktynów na Monte Cassino, które było kilka razy wspomniane w opowieściach przewodnika.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć krużganki klasztorne polecam spacer wirtualny na stronie Opactwa Benedyktynów.
W tej atmosferze „uniesienia” w odległe i wspaniałe średniowiecze kontemplujące głębokie tajemnice wiary, przeszłyśmy z krużganków do kościoła Świętych Piotra i Pawła, aby uczestniczyć przez chwilę w modlitwach wspólnoty mnichów, śpiewanych chorałem gregoriańskim. Bardzo dawno już nie słyszałam śpiewów gregoriańskich na żywo i muszę powiedzieć, że tylko na żywo można dostrzec ich pełne piękno. Na co dzień nawet mi do głowy nie przyjdzie, że miałabym słuchać chorałów z płyty albo w telewizji, ale będąc w Tyńcu trzeba też i w tym uczestniczyć, są i powinny być nieodłącznym „punktem programu” zwiedzania. Zdecydowanie warto zatrzymać się wtedy na dłużej w kościele i wejść w ich klimat.
Później poszłyśmy też do kawiarenki na terenie Opactwa, aby skosztować benedyktyńskich smaków i poplotkować o wielu ciekawych rzeczach po długim niewidzeniu się. Zerkałyśmy też na widoki rozciągające się z tynieckiego wzgórza. Jednak w takich okolicznościach wcale nie myślałam o aparacie i zdjęcie jest jeszcze z tamtego roku.
Do ważnych i ciekawych ploteczek wybrałyśmy kawę z dużą ilością bitej śmietany i nie pamiętam z czym jeszcze.
Nasycone pogawędką i kaloriami poszłyśmy do sklepiku z produktami benedyktyńskimi. Kupione tam wino malinowe było przepyszne i prawdę mówiąc; zgrzeszyłam zakupieniem tylko jednej butelki aż na 6 osób. No i cóż, trzeba było wracać. Przy wyjściu oddałam chustę z szarego płótna i nie powiem, żeby nie było mi trochę żal, bo towarzyszyła mi przez cały pobyt i wyjątkowo dobrze się w niej czułam a to z pewnością zasługa niezwykłej benedyktyńskiej gościnności, która przyciąga z powrotem swoją tajemniczą siłą… A ja nie byłam jeszcze w Domu Gościnnym a propozycji warsztatów i spotkań jest wiele… Myślę, że kiedyś się skuszę na któryś z nich i znów będzie okazja, aby tam pojechać.
Pięknie... Urzekają mnie takie miejsca. Pełna harmonia, cisza... To są ludzie, którzy się nie spieszą, nie są skalani tym co cywilizacja nam daje, są poświęceni wyłącznie sprawom ducha, są... zdrowi - tak sobie właśnie pomyślałam. Są dalecy od stresów, depresji i innych miejskich chorób.
OdpowiedzUsuńI to się udziela, kiedy przebywasz w ich domu. Klasztor Franciszkanów ostatnio mnie ugościł. I wiem, że jeszcze tam wrócę.
p.s.
A życzliwych słów nigdy za wiele. ;) Miłego dnia.
Śladów cywilizacji jest tam mnóstwo:) Byłam tam zbyt krótko, żeby poznać styl życia zakonników, dlatego nie było to celem naszej wycieczki:)
UsuńNie wiedziałam że u benedyktynów w Tyńcu można taką wypasioną kawę wypić:) Widać że zbyt dawno w tym wspaniałym miejscu nie byłam. Z gościnności benedyktynów korzystałam tyle że we Francji, jadłam, piłam wino a nawet mieszkałam kilkakrotnie w dwóch opactwach. Ich wino działa cudnie rozweselająco....
OdpowiedzUsuńAle nie ma jak ich świątynie pełne ducha i zadumy!
Jest tam więcej wypasionych rzeczy:) dobrze się o tym przekonać na miejscu:)
Usuń