czwartek, 20 września 2012

Druga wersja szufladek



Dopadł mnie - na pewno – najzwyklejszy w świecie brak czasu. Jest zupełnie tak, jakby wszystkie istniejące jednostki czasu uległy nagłemu skurczeniu:). Wszystko, na co mi właśnie teraz tegoż czasu brakuje czeka sobie na sprzyjające okoliczności. Na szczęście coś tam mi idzie do przodu.  Ostatnio udało mi się ozdobić  szufladki z przeznaczeniem na drobiazgi do łazienki. To ta sama mini komódka, którą ozdabiałam rok temu, jako jeden z moich pierwszych wytworów. Szufladki od nowa  pomalowałam i zdekupażowałam. Zamalowałam białą farbą wzory z niebieskimi kwiatami i oczywiście wszystko zrobiłam od początku.  Maki pasują zdecydowanie lepiej i bez dwóch zdań jest bardziej kolorowo. A skoro już rozłożyłam się z pracą przy szufladkach to przy okazji polakierowałam też osłonkę do kwiatów.



Wczoraj, zamiast napisać przynajmniej jeden post, wyrwałam z końcówki dnia godzinkę (też z pewnością skurczoną) i poszłam pochodzić z kijkami. Wyszło mi to na dobre, bo porządnie doładowałam energię:)  A trzeba było. Hmm… czeka tyle wyzwań. Małych i dużych. Jedne mogą sobie leżeć i leżeć… a innych za nic w świecie nie można położyć.

piątek, 7 września 2012

Butelka na orzechówkę


Wczoraj polakierowałam butelkę, którą zdekupażowałam z przeznaczeniem na nalewkę orzechową. Trwało to dość długo a myślałam, że szybciej mi pójdzie. Cały czas chodził mi po głowie motyw z orzechami laskowymi, długo szukałam takiego wzoru, ale nie trafiłam na właściwy, taki który pasowałby idealnie. A zatem właśnie dlatego  na butelce pojawiła się wiewiórka, bo przecież  jak najbardziej z orzechami się kojarzy. 


Orzechy na nalewkę zbierałam wyjątkowo późno i sama byłam zdziwiona, że w drugiej połowie lipca jeszcze się do tego nadawały, ale grunt, że się jeszcze udało. 

Czeka mnie też lakierowanie kilku zdekupażowanych przedmiotów, gdyż zaczęłam dość systematycznie odkładać tę ostatnią fazę na tzw. „potem”, kiedy już trochę rzeczy uzbieram, aby polakierować je wszystkie razem. Tym sposobem uzbierałam już małą „galerię rękodzieł” i czas urządzić wielkie lakierowanie.
Jutro czeka mnie ogromna frajda. Znowu wybieram się na szkolenie z decoupage, chyba już niestety jedno z ostatnich. Tym razem będę zgłębiać tajniki ozdabiania mebli. Na pewno znów będzie twórczo, wesoło i pięknie i oczywiście jak zwykle nie mogę się doczekać.

Korzystając z okazji pięknie dziękuję moim blogowym Gościom za wszystkie komentarze, jest mi bardzo miło, że ktoś tu zagląda. Witam też nowego obserwatora – Niebieską, która wczoraj dołączyła do grona Miłych Gości i oczywiście zapraszam serdecznie też innych!

Jutro zaraz po kursie szybko pomknę do lasu po czarny bez, aby jeszcze zrobić trochę pożywnego soku, który pewno będzie spełniał rolę „mikstury”:) uodparniającej na zimowe infekcje. Później  zabiorę się za wpis o tym wszystkim co to latem widziałam w Krakowie i w Tyńcu. To akurat nie idzie mi prędko, bo chciałabym, aby wpisy o tych wszystkich pięknych miejscach były wyjątkowo staranne!

sobota, 1 września 2012

W Kazimierzu Dolnym

Kazimierz Dolny jest położony wśród zalesionych wzgórz, które otaczają miasteczko z trzech stron. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce, najpierw poszliśmy promenadą wzdłuż Wisły. Rzuciliśmy okiem na stare okręty cumujące przy nabrzeżu, mijaliśmy  turystów delektujących się pięknem okolicy a z wielu stron docierały rozmowy w obcych językach. 

Krótki pobyt w słynnym i pięknym miasteczku w większej części  polegał  na takim „luźnym” spacerowaniu, niż na zwiedzaniu. Owszem, na pewno nie pominęliśmy kilku najważniejszych miejsc, ale cały czas mam jednak spory niedosyt. Pocieszam się  jednak, że ma to swoje plusy, bo przecież najpierw trzeba było „uchwycić  aurę” miasteczka – i to udało mi się na pewno, potem koniecznie tam jeszcze wrócić i zacząć zwiedzanie „tematycznie” skupiając się na kulturze, otaczającej przyrodzie, historii i sztuce. Kazimierz Dolny ma w sobie to „Coś”, co gwarantuje, przynajmniej w moim odczuciu odkrywanie ciągle czegoś nowego, w trakcie kolejnych pobytów.
Malownicze położenie miasteczka zachwyca od razu i na pewno nie chwilowo 
i powierzchownie –  ale tylko i wyłącznie do głębi. Uroki Kazimierza Dolnego w pewnym stopniu nasuwają skojarzenia z górskim kurortem, ale też w wyjątkowy sposób wprowadzają w klimat minionych epok, które tu zatrzymały się, zachowując swoje perły wielu zakątkach.

Idąc wąskimi uliczkami, przy których stały małe drewniane domki dotarliśmy nareszcie do Rynku. Tutaj dopiero mi się spodobało! Później gdy realizowaliśmy obmyślone naprędce szlaki zwiedzania, prawie za każdym razem wracaliśmy na Rynek, żeby po prostu najzwyczajniej pobyć w tej najpiękniejszej części miasta. Chociaż pogoda regularnie się psuła i pokapywało co jakiś czas, skutecznie utrudniając zwiedzanie, jednak nie sprzyjająca pogoda wcale nas nie pokonała i nie daliśmy się zniechęcić. Po deszczu też było ładnie, wzgórza sobie lekko parowały, ”na wzór” tych z wysokogórskich okolic. 

Rynek w Kazimierzu Dolnym

Najsłynniejszymi kamienicami w Rynku – są kamienice braci Przybyłów bogato ozdobione rzeźbami i płaskorzeźbami, zwieńczone wysokimi attykami.

Kamienice braci Przybyłów
Spacerując po Rynku odwiedziliśmy też galerie i sklepy. W sklepie z eleganckim i fantazyjnym asortymentem z Prowansji mogłabym spędzić mnóstwo czasu.

W Rynku
Na obiad wstąpiliśmy do pizzerii. Nikt nie dałby rady mi wmówić, że mam tam siedzieć i czekać na pizzę. W międzyczasie poszłam do jednej z wielu galerii, pełnej kolorowych pamiątek, ceramiki, pięknie ozdobionych naczyń i obrazów. Olbrzymia ilość przedmiotów i ogromny ich wybór sprawiły, że po jakimś czasie już nie wiedziałam w którą stronę patrzeć. A więc trudno, skoro tak – to idę dalej. Wtedy pospacerowałam sobie po uroczych uliczkach, wstąpiłam też do kilku innych galerii. 

Ul. Senatorska
Średnia humoru podskoczyła mi w dużym stopniu , kiedy trafiłam na stoisko z ręcznie wykonanymi konewkami, garnkami i osłonkami do kwiatów. Kupiłam sobie pamiątkę, bo jakże by inaczej, małą osłonkę do kwiatów wykonaną z blachy, w kształcie garnka z dwoma uchwytami. Taki zwyczajny, w stylu raczej „surowym” niż „słodkim”, jak to sklasyfikowałam: rustykalnym i od razu przypadł mi do gustu. 

 
Poszliśmy też na Wzgórze Trzech Krzyży, które postawiono w tym miejscu w 1708, aby upamiętnić ofiary zarazy morowej, panującej niegdyś na tych terenach.  

Na Wzgórzu Trzech Krzyży
Martwiłam się, że wspinaczka kiepsko mi pójdzie, gdyż po deszczu droga prowadząca na górę była bardzo śliska a ja się wybrałam w sandałach z cieniutkim spodem. Przestraszono mnie mnie też, że „będzie mnie to kosztowało:)”. Przygotowałam się więc duchowo na wielkie trudy i poszłam, bo przecież nie można pominąć ważnego miejsca podczas zwiedzania. Okazało się, że na drodze pod górę są schody. Poręcze też wykorzystałam do maximum i właściwie już po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. Tam też przy samym wejściu wyjaśniła się sprawa „kosztów”. Zobaczyłam budkę w której trzeba było zapłacić 1 zł za widok. Ze Wzgórza Trzech Krzyży rozpościera się piękna panorama miasta i Wisły. Staliśmy dłuższą chwilę, rozglądając się w każdą stronę i ulegaliśmy zachwytowi, aż szkoda było schodzić!

Panorama ze Wzgórza trzech Krzyży

Kolejnym celem był zamek. Zamek zobaczyliśmy tylko z zewnątrz, bo w tym dniu droga do ruin była niestety zamknięta. Dowiedzieliśmy się, że  zamek pochodzi z XIVw., a  dwieście lat później doczekał się przebudowy w stylu renesansu włoskiego i z pewnością wyglądał wtedy pięknie, jednak niedługo potem został zniszczony w czasie Potopu szwedzkiego. Gdy zamek odbudowano, znów miało miejsce tragiczne wydarzenie- tym razem pożar. Potem planowano kolejną odbudowę zamku w stylu pałacowym, jednak złożone i nie sprzyjające okoliczności w dziejach zadecydowały o losach zamku. Zamek nie doczekał się odbudowy. Ta dostojna, potężna budowla, chociaż pozostaje w stanie ruiny trwałej jest nadal piękna i wcale nie słabo kusi swoim urokiem. Widok jest bardzo imponujący a zamek osadzony na wzniesieniu zachwyca swoją monumentalnością.

Zamek

Niedaleko zamku pośród zieleni stoi śnieżnobiała, z pewnością świeżo odrestaurowana baszta obronna, nosząca też nazwę „Wieży Łokietka”. Stoi sobie dostojnie, wychylając się ponad wzgórze otulone zielenią liściastego lasu. Baszta wygląda malowniczo również od strony promenady nad Wisłą. 

Baszta w Kazimierzu Dolnym

Pod koniec naszej wycieczki deszcz zapędził nas do kawiarni. Tam też nagle zjawili się wszyscy turyści z Rynku, zrobiło się tłoczno i gwarno, powiedziałabym nawet, że poniekąd egzotycznie.

Obowiązkową pamiątką z Kazimierza Dolnego jest Kogut z ciasta. A więc taki kogut oczywiście, jak najbardziej został kupiony i zjedzony na poczekaniu od razu gdy tylko przyjechaliśmy. Nie można było jednak wrócić bez obowiązkowej pamiątki. Zależało mi też, żeby kogut był trwały i nie zagrożony zjedzeniem. W ostatniej chwili wybrałam gliniany kubeczek. Tak sobie myślę, że też będzie się nadawał jako „doniczka” na małą roślinkę. A po koguta z ciasta na pewno jeszcze się wybiorę:)



Tak właściwie, to wcale nie miałam ochoty stamtąd wyjeżdżać!






W KAZIMIERZU DOLNYM

Kazimierz Dolny jest położony wśród zalesionych wzgórz, które otaczają miasteczko z trzech stron. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce, najpierw poszliśmy promenadą wzdłuż Wisły. Rzuciliśmy okiem na stare okręty cumujące przy nabrzeżu, mijaliśmy  turystów delektujących się pięknem okolicy a z wielu stron docierały rozmowy w obcych językach. 

Krótki pobyt w słynnym i pięknym miasteczku w większej części  polegał  na takim „luźnym” spacerowaniu, niż na zwiedzaniu. Owszem, na pewno nie pominęliśmy kilku najważniejszych miejsc, ale cały czas mam jednak spory niedosyt. Pocieszam się  jednak, że ma to swoje plusy, bo przecież najpierw trzeba było „uchwycić  aurę” miasteczka – i to udało mi się na pewno, potem koniecznie tam jeszcze wrócić i zacząć zwiedzanie „tematycznie” skupiając się na kulturze, otaczającej przyrodzie, historii i sztuce. Kazimierz Dolny ma w sobie to „Coś”, co gwarantuje, przynajmniej w moim odczuciu odkrywanie ciągle czegoś nowego, w trakcie kolejnych pobytów.
Malownicze położenie miasteczka zachwyca od razu i na pewno nie chwilowo 
i powierzchownie –  ale tylko i wyłącznie do głębi. Uroki Kazimierza Dolnego w pewnym stopniu nasuwają skojarzenia z górskim kurortem, ale też w wyjątkowy sposób wprowadzają w klimat minionych epok, które tu zatrzymały się, zachowując swoje perły wielu zakątkach. 

niedziela, 26 sierpnia 2012

Segregacje

No tak, w czasie urlopu nazbierałam spory zapas wpisów, które przez cały czas za mną dość intensywnie  „chodzą”. Wypada mi teraz jakby nie było całą winę za tą kumulację zrzucić na urlop z remontem połączonym z pracą „twórczą”.  A zatem zrzucam, no i już i właściwie 
w tym tygodniu mogę swobodnie zabrać się za systematyczne obcinanie zaległości , żeby nareszcie być na bieżąco. Wpisy z moich letnich króciuteńkich wojaży, które już obiecałam wymagały posegregowania zdjęć a jak zwykle napstrykałam ich co niemiara.
Remontowanie i urządzanie w znacznej części  wszystkiego od nowa już zakończone. Jeszcze tylko czekają drobne przedmioty do zdekupażowania i elementy mające być tą konieczną kropką nad „i”. Latem na jakimś blogu znalazłam ramki do zdjęć pomalowane 
w stylu schaby schic. Na pierwszy rzut oka nawet przypadły mi do gustu. Malowania ich nie nazwałabym  raczej  zajęciem twórczym wymagającym polotu artystycznego i powiewu natchnienia. Pomimo tego chciałam spróbować jak to wyjdzie.  Potrzebowałam małych ramek, wymyśliłam sobie coś w rodzaju drzewa genealogicznego, w którym każda ramka powinna mieć  inaczej profilowane krawędzie. Po kilku wyprawach na bazar i jarmark cel został osiągnięty, choć czasami miałam wrażenie, że szukam igły w stogu siana. Ramki pomalowałam i „obdrapałam” według ściśle wytyczonych wskazówek i wyszło. Znalazłam też jedną większą, która wyjątkowo wpadła mi w oko. Pomalowałam ją w tym samym stylu i na grafikę będzie pasowała idealnie, chociaż mój futrzak „zaproponował” co innego:)


Pisałam już w środę, że segregowanie przeróżnych rzeczy, dokładne przeglądanie i niemalże filozoficzne rozmyślania, nad tym co się jeszcze przyda a czego się pozbyć i w jaki sposób, wydawało się nie mieć końca. Tak było też w piwnicy, owszem natknęłam się tam na kilka „znalezisk” , które dostarczyły mi sporej dawki radochy, inna sprawa, że ukurzyłam się przy tym nieziemsko i takich potów jak w tej piwnicy nie wylałam dotychczas chyba przez całe życie. Na niektórych ocalonych od zapomnienia i wyrzucenia „znaleziskach”  farba właśnie schnie a jutro zrobię dekupaż. Jak skończę to się pochwalę. Najważniejsze, że nareszcie widać koniec!
Tymczasem  uciekam na  leśną przejażdżkę na rowerze. Wygrzmiało się, wypadało i znów jest pięknie!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...