czwartek, 10 października 2013

Spacer po Florencji (cz.1) - Santa Croce, Palazzo Vecchio i artyści



Chociaż od mojego pobytu we Florencji minęło już sporo czasu,  a szczegóły w pamięci nieco się zacierają, to jednak nie wszystkie. Trwałe są wrażenia i pamięć tej niezwykłej atmosfery zwiedzania w gwarnym tłumie, ciekawym pereł kultury renesansu. To nie była moja pierwsza wizyta w tym mieście. Ty bardziej nie da się Florencji nie pamiętać. Ten jedyny w swoim rodzaju zapach kawy, wymykający się z kafejek, błyskawicznie przesuwające się kolejki we wszechobecnych fast foodach, setki turystów skupionych na obiektywach i tabletach –  po to, aby pochwycić i zabrać ze sobą na zawsze piękno, które ogarniają wzrokiem i te tłumy chroniące się przed południowym skwarem to pod Logią Lanzich, albo przeciwnie – wygrzewające się na gorącym bruku, jak na plaży – przed Pałacem Pitti – to też czar Florencji, który długo się pamięta.

Panorama Florencji

Urokiem miasta – takim dynamicznym –  są jak wiadomo grupy turystów, spacerujące pośród zabytków ze swoimi przewodnikami, którzy swoją ogromną pasją i wiedzą doskonale potrafią obudzić zachwyt nad dziełami architektury i sztuki a nawet wręcz zarazić na trwałe zamiłowaniem do Florencji. Grupy są w pewnym sensie oznaczane kolorami smyczy do „radyjka” ze słuchawkami, służącego do słuchania informacji i opowieści przewodnika. Nasza grupa „chodziła na smyczy” pomarańczowej i dzięki temu wynalazkowi nikt się nie zgubił, a zachwytem nad Florencją z pewnością „zaraziła się” zdecydowana większość grupy, a żadna aplikacja na smartfona, ani audioguide nigdy nie zastąpi przewodnika opowiadającego na żywo.



Zanim opowiem o miejscach, które odwiedziłam i na świeżo obfotografowałam, wspomnę jeszcze w skrócie o początkach miasta. Uczynię to w stylu z lekka encyklopedyczno – przewodnikowym, bo pewien ułamek z tych priorytetowych informacji – najlepiej przytacza się właśnie na modłę encyklopedii – i wtedy da się powiedzieć dużo i syntetycznie :)  W taki to właśnie sposób przekazywałam niektóre informacje swoim turystom, kiedy to nie podróżowałam tak błogo i beztrosko, jak tym razem, ale wcześniej – jako pilot wycieczek. No i co tu dużo mówić, zwiedzanie też jest moją pasją!

Otóż, jeśli chodzi o początki Florencji to w 59 r. przybył tu Cezar i na miejscu dawnej osady etruskiej założył kolonię rzymską. Urok tego miejsca, ozdobionego przez naturę różnorodnymi gatunkami kwiatów sprawił, że kolonii nadano nazwę Florencja – od flores (kwiaty).  Florencja szybko okazała się znakomitym miejscem postojowym dla karawan kupców przecinających Italię, przywożących tu nie tylko atrakcyjne towary, ale też nowiny o innych fascynujących cywilizacjach i religiach. Już w II w. dotarło do Florencji chrześcijaństwo, które rozwijało się tu z trudem, bo mieszkańcy byli tak przepojeni różnymi religiami, że na przemian wyznawali wiarę w Chrystusa i składali pokłony Izydzie – bogini niejako „zaimportowanej” przez kupców z Egiptu. Tak więc misjonarzom pierwszych wieków krzewienie chrześcijaństwa przychodziło tu o wiele trudniej niż w Rzymie, gdzie poganie sami wyśmiewali pogaństwo i swoich zmiennych i niekonsekwentnych bogów, a chrześcijaństwo stało się dla nich – w najgorszym wypadku – przynajmniej nauką wypełniająca tą pustkę.
Około 1000 r. rozpoczął się rozkwit Florencji, który trwał wiele stuleci pomimo licznych wojen, sporów, powodzi i panującej zarazy. Coraz pełniej rozkwitała literatura, sztuka i doskonale prosperował handel. W okresie humanizmu Florencja wybijała się spośród innych miast Italii pod względem poziomu kultury. Co prawda uniwersytet został tu otwarty dopiero w XIV w. ale za to w wieku XV były tu już wydziały nie tylko prawa,  ale też medycyny, filozofii, retoryki i logiki. We Florencji uczyły się rzemiosła artystycznego całe rzesze malarzy i rzeźbiarzy. 

Pałac cechu wełnianego
Właśnie do Florencji pewien prawnik, Piotr da Vinci przywiózł swojego syna Leonarda i umieścił go w pracowni Verocchia. Tutaj też kształcił się drugi przedstawiciel szczytów florenckiej kultury, młodszy o 20 lat od Leonarda – Michał Anioł Buonarotti. Gdy poznano się na ich geniuszu, zostali wezwani do Rzymu, aby tam tworzyć, ale do Florencji często powracali.
Zwiedzanie zaczęliśmy od kościoła Santa Croce. Jakież tłumy przyszły podziwiać ten kościół! Trzeba było czekać na wejście, aby w środku były szanse na komfortowe w miarę obejrzenie posadzki z licznymi płytami nagrobkowymi, bo wnętrze jest tak monumentalne, a kamienne filary i łuki tak potężne, że nawet w największym tłoku wystarczyłoby patrzeć tylko w górę i to w zupełności starczyłoby, aby ogarnąć z zachwytem wyjątkowej urody gotyckie wnętrze świątyni. 

Kościół Santa Croce

Oglądaliśmy także nagrobki wielkich artystów i obywateli, którzy dodawali chluby znakomitej Florencji, czy to świetnością swoich genialnych arcydzieł, czy to robieniem hałasu za sprawą swoich kontrowersyjnych poglądów, albo też przyczyniając się do upiększania miasta, pokrywając ogromne koszty budowy i upiększania kaplic i świątyń.


Zatrzymaliśmy się przed nagrobkiem Galileusza, którego współczesna mu epoka uznała za heretyka, ze względu na to, że był zwolennikiem teorii heliocentrycznej. Przez wieki nie pamiętano za bardzo o tym potępieniu i Galileusz został zrehabilitowany dopiero przez papieża Jana Pawła II. Natomiast obok znajduje się pomnik pochowanego w Rawennie Dante Alghieri.
Nagrobek Galileusza i pomnik Dante Alghieri
Naprzeciwko Galileusza spoczywa Michał Anioł Buonarotti. Jakaż to barwna postać! Wykonał ogromną ilość rzeźb a zasłynął z malowidła „Sąd Ostateczny”, nad którym pracował w Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie. Artysta podpisał się pod tym arcydziełem jako M.A. B. RZEŹBIARZ. Podobno sam skrytykował swoje najsłynniejsze malowidło jako „ciężkie” i niedoskonałe pod względem operowania światłocieniem. Uważał, że postacie „wyrzeźbił” pędzlem. „Sąd Ostateczny” w Kaplicy Sykstyńskiej przez wieki zachwyca miliony turystów, a Michał Anioł uważał, że w zasadzie to on wcale nie jest utalentowany! Jednak poza swoim geniuszem był prawdopodobnie człowiekiem o bardzo ciężkim charakterze, a w swoim otoczeniu budził skrajne przekonania. Dla jednych był istną udręką, w innych zaś budził podziw i sympatię. Te skrajności wynikały w dużej części ze specyficznego trybu życia geniusza. Ponoć chodził brudny, nie mył się tygodniami, spał w ubraniu – bo inaczej nie miał czasu, a buty ściągał tylko raz na jakiś czas ze… skórą. Kiedy zmarł w Rzymie w wieku 89 lat w jego mieszkaniu na Placu Weneckim – znaleziono całą skrzynię pieniędzy, z których nigdy nie skorzystał. Więcej pasjonujących i niekoniecznie przerażających wiadomości o losach i stylu życia genialnego artysty, o sposobach – jakimi  zdobywał wiedzę, ale także o niezwykłej jego wrażliwości na piękno można przeczytać w starej biograficznej powieści „Udręka i ekstaza” napisanej przez Irving Stone. Tą książkę pamięta się niezwykle długo i jak na dobrą powieść historyczną przystało – wspaniale przenosi w czasie i wyraziście przywołuje atmosferę odległej epoki. Czytając, oddycha się renesansem.

Nagrobek Michała Anioła

Nagrobki oglądało się całkiem swobodnie a nawet komfortowo, ale podejście do Kaplic upiększonych dziełami Giotta i innych wspaniałych artystów było już trudniejsze.


Po drodze do Kaplicy Pazzich mogłam się zachwycać krużgankiem bazyliki. W kaplicy znajduje się Krucyfiks Cimabuego, arcydzieło pochodzące z XIII w. które niezwykle ucierpiało w czasie słynnej powodzi w 1966 r. , która dotkliwie zniszczyła miasto i liczne dzieła sztuki. W wyniku zalania to najstarsze arcydzieło straciło większość farby i trzeba było je całkowicie odrestaurować.  

Dziedziniec przy kościele Santa Croce i Kaplica Pazzich

Później dotarliśmy na bardzo zatłoczony Piazza della Signoria. Przez chwilę podziwialiśmy Palazzo Vecchio słuchając informacji  turystycznych wyselekcjonowanych z przebogatych dziejów historii tego zabytku. Oczywiście zajrzeliśmy też na dziedziniec ozdobiony freskami Vasariego i złoconymi kolumnami i piękną fontanną z amorkiem pośrodku, będącą dziełem Verocchia.

Palazzo Vecchio

Oczywiście trzeba było obowiązkowo sfotografować Dawida.


Ogarnęłam też wzrokiem Loggię Lanzich, pełną rzeźb o szczególnej wartości. Złapałam w obiektyw „Porwanie Sabinek” – grupę o niesamowitej dynamice – wyrzeźbioną przez artystę Giovanni da Bologna. Skoro baletnicy próbując stanąć w pozycji, którą przedstawia rzeźba mogą tak wytrzymać tylko 50 sekund, ciekawe jak rzecz się miała kilka wieków temu z pozowaniem modeli i modelek w pracowni rzeźbiarza? 
Giovanni da Bologna Porwanie Sabinek
Spojrzałam też na przesławną postać Perseusza odcinającego głowę Meduzy, odlaną przez rzeźbiarza Benvenuto Celliniego. Pierwsza wersja dzieła, zamówionego przez Kosmę I Medyceusza, księcia Toskanii – zdecydowanie nie spodobała się zleceniodawcy. Było to ostatnie dzieło w życiu tego artysty, świadomego własnego geniuszu i zawziętego, znanego tez jako czarny charakter, który ciągle gdzieś się ukrywał. Wykonał więc poprawkę. Podobno straszliwie urażony w całkowitej desperacji wrzucał do ognia wszystkie metalowe przedmioty, ze sztućcami włącznie, nie zwracając uwagi nawet na fakt, że zapalił się dach jego domu. Gdy po dwóch dniach wyjął głowę z formy i chciał ją obejrzeć, użył lustra, aby nie patrzeć jej w oczy. Praca bardzo spodobała się Medyceuszom a Kosma Stary zażyczył sobie jej miniaturową kopię – w formie karafki do wina. Okropność, jak to ludziom od wieków z dobrobytu się w głowach przewraca.

Benvenuto Cellini Perseusz i Meduza
Dalej przez Plac Galerii Uffizi poszliśmy w stronę Ponte Vecchio. Tu dopiero było  mnóstwo natchnionych artystów, kompletnie wyłączonych z otaczającego zgiełku i skupionych na swoich pracach. Zresztą na każdym kroku można było spotkać twórców prezentujących swoje niemałe talenty , nie tylko w okolicach Ponte Vechio. Tworzyli dzieła bardziej lub mniej trwałe i takie które pierwszy deszcz zmyje, ale co tam. Liczy się pasja!


A żeby mieć szczęście i do Florencji jeszcze nieraz powrócić, obowiązkowo  pogłaskałam dzika po ryjku. 

 
Już po najbliższej niedzieli blogowo powrócę do katedry Santa Maria del Fiore i innych odwiedzonych miejsc. Pamiętam też cały czas o drugiej części opowieści o Sienie. Jednym słowem – piękna przywiezionego z Toskanii nadal mam mnóstwo. Mało tego – ono się chyba dopiero teraz rozmnaża!

poniedziałek, 7 października 2013

Jezioro Trazymeńskie i Castiglione del Lago



W gruncie rzeczy do Castiglione del Lago pojechaliśmy dodatkowo, niejako przy okazji wypadu nad Jezioro Trazymeńskie. Panoramę na odległe jezioro mogliśmy już co prawda podziwiać będąc w Cortonie, ale teraz z bliska przyglądaliśmy się urokom tych okolic, położonych na granicy regionów Toskanii i Umbrii. Spacer po miasteczku zaliczony ekspresowo, nie do końca był dobrą okazją ku temu aby porządnie się tu rozejrzeć, jednak mimo wszystko i stąd przywiozłam same piękne wrażenia.
Będąc nad Lago Trasimeno – trzeba się nastawić wyłącznie na wspaniałe widoki i nieco egzotyczny charakter miejsca, a to głównie za sprawą potężnych murów obronnych zbudowanych w XVI w. z jasnego kamienia, obwarowujących Castiglione del Lago – miasteczko – twierdzę. Miejscowość jest obecnie położona na cyplu wybiegającym w jezioro a niegdyś, kiedy poziom wody w jeziorze był wyższy osada Castiglione del Lago była wyspą.


Schodami pnącymi się pod górę, doszliśmy do bramy w potężnych murach i znaleźliśmy się na głównej ulicy, biegnącej przez całe miasteczko aż do 
rozległego placu z tarasem widokowym.



Co prawda na degustacji serów, którą można by nazwać oficjalną i programową byliśmy w Pienzy, to jednak i tutaj też nadarzyła się znakomita okazja, aby delektować się miejscowymi wyrobami kulinarnymi, oczywiście po to, żeby później zrobić zakupy. Próbowaliśmy kiełbasek z dzika, z jelenia i z czarnych świnek. A był to bardzo dobry pomysł, bo wysoce zadowolona z wrażeń smakowych kupiłam kilka toskańko –umbryjskich wersji wędlin i jakichś przypraw.  Wszechobecną tu specjalnością kulinarną regionu jest też pici – ręcznie robiony makaron, oczywiście o przeróżnych wariacjach na temat kształtów i w większości jaskrawo barwiony.

  Na kilka chwil zawiesiłam oko na rzemieślniczych wyrobach z drewna oliwkowego. 


 
Później doszłam do głównego placu w miasteczku, skąd mogłam ogarnąć wzrokiem panoramę na Jezioro Trazymeńskie, aż po drugi brzeg, za którym malowniczo wznosiły się łagodne wzgórza. A kolor wody był niesamowity!


Cały czas ta sama uliczka, biegnąca prosto jak struna prowadziła aż do przeciwległej strony murów. Po drodze minęłam niewielki gaj oliwny z bardzo wiekowymi drzewami i przechodząc wśród ruin znalazłam się w amfiteatrze, gdzie urządzono kino pod gwiazdami.


Na tle potężnej wieży nasi grupowicze spontanicznie zorganizowali mini sesję zdjęciową pt. przymiarka do reklamy makaronów pici, więc i ja na tym skorzystałam.


Bardzo spodobała mi się też oferta tamtejszego biura turystycznego, „ustawiona”  tuż przy najważniejszym – jak sądzę, zabytku miasteczka – Pałacu Dożów. Zdziwiłam się w pierwszej chwili nazwą, bo bezdyskusyjnie kojarzy się ona z Wenecją, ale z pewnością w dziejach miasteczka znajduje swoje uzasadnienie.


Kilka minut później z powrotem znalazłam się na parkingu, gdyż ruszaliśmy na plażowanie nad Jezioro Trazymeńskie.
Po drodze słuchaliśmy opowieści związanych z dziejami tej okolicy, a przewodniczka wspomniała o wielu wydarzeniach, nawiązując też do szczegółów z dziejów Castiglione del Lago. Jednak z takim utęsknieniem czekałam, żeby wreszcie wyłożyć się na plaży i w końcu trochę popisać, poczytać i coś zjeść, że już nawet nie starałam się niczego zapamiętywać. Nie umknęła mi jednak opowieść o doniosłym wydarzeniu ze starożytności, wpisanym w II wojnę punicką, kiedy to nad Jeziorem Trazymeńskim wojska rzymskie stoczyły bitwę z Hannibalem (w 217 r. p.n.e.) ponosząc zupełną klęskę, w której poległo 15 tys. żołnierzy i wódz Flaminiusz.
Inną ciekawostką o okolicach położonych nad Jeziorem Trazymeńskim, aczkolwiek usłyszaną już w okolicach Cortony, kiedy tylko jezioro zobaczyliśmy,  jest fakt, że tutaj wiosną zbiera się szafran – pyłek z krokusów. Jest zbierany ręcznie, dlatego też dużo kosztuje a jest stosowany np. do aromatyzowania ryżu. W przeszłości szafranu używano do barwienia tkanin i również malarze używali szafranu jako barwnika.
Plażowanie, pisanie i czytanie obowiązkowo połączyłam jeszcze z podziwianiem widoków, bo trudno, żeby było inaczej!


Następnym razem napiszę trochę o zwiedzaniu Florencji, bo mnóstwo miejsc odwiedzonych w tym wspaniałym mieście warto pamiętać.


piątek, 4 października 2013

Butelki i świeca

Pomalutku zabieram się do kolejnej opowieści o następnym uroczym i dość rzadko opisywanym miejscu, które odwiedziłam podczas mojej letniej wycieczki. A muszę przyznać, że sporo przywiozłam i notatek i wspomnień, aż dziwię się, że tego jest tak dużo. Urocza Toskania dominuje na blogu i jakoś tak po trochu, choc kolorowo to też nieco archiwalnie wychodzi :) a chyłkiem umyka teraźniejszość –  dlatego chyba troszkę tematycznie poprzeplatam.
Otóż w tym tygodniu znów mi się zdarzyło trochę dekupażować.  Ozdobiłam trzy butelki  i świecę. Eksperymenty z ozdabianiem świec zaczęłam już jakiś czas temu a na razie efekty są takie, jakich się można spodziewać u początkującej w tym temacie dekupażystki, dokumentnie przekonanej, że właśnie za świece też koniecznie trzeba się zabrać.  Kolorowe i ozdobione wyglądają przecież całkiem inaczej, a kiedy się palą, to też tak jakoś bardziej elegancko i uroczyście. A więc czemu nie?




A w następnym wpisie zaproszę Was do „zwiedzenia”  lotem błyskawicy malutkiej i ciekawie położonej miejscowości Castiglione del Lago – nad Jeziorem Trazymeńskim, gdzie spędziłam tak naprawdę niecałą godzinkę. Wspomnę też troszkę o smakach Toskanii, bo właśnie tam degustowaliśmy toskańskie kiełbaski i kupowaliśmy przyprawy.


niedziela, 29 września 2013

San Miniato - Rocca i sielankowe klimaty

Chociaż San Miniato jest stolicą trufla, to paradoksalnie w ogóle nigdzie nie napotkaliśmy na żaden ślad na to wskazujący i eksponujący trufle choćby turystycznie. O truflach wszędzie tu cicho. A może trafiliśmy tylko na taki czas? Gdyby nie nasza pilotka Klaudia, zupełnie nikt by o tym nie pamiętał. Ale w zasadzie wszelakie reklamy turystyczne sławiące trufle nie za bardzo miałyby sens, a grzyby raczej i tak nie wpisałyby się pomiędzy powszednie pamiątki kulinarne z regionu, choćby ze względu na koszta. Z tego co zapamiętałam – to cena trufli wynosi od 4 tys. euro wzwyż za kilogram. Zapisałam jednak kwiecistą myśl G. Rossiniego o tym najdroższym grzybie, zacytowaną przez naszą przewodniczkę, zawierającą wirtuozyjne porównanie – że „Trufle są Mozartem wśród grzybów”.

Jednak to wcale nie trufle są symbolem miasta, ale wieża Rocca i katedra. San Miniato to bardzo małe miasteczko w prowincji Pizy otoczone potężnymi murami, (a właściwie w większej części i ich resztkami) nad którymi zwisają budynki w odcieniu cappuccino, przyklejone do stoku wzgórza. Początki miasta sięgają VII wieku a dokument zawierający pierwszą wzmiankę o istniejącej wtedy tu wiosce pochodzi z 783 r. i znajduje się w arcybiskupstwie w Luce. 

Panorama San Mignato

Według legendy osada została założona na miejscu pustelni św. Miniato – pierwszego męczennika Florencji. Święty przejeżdżając tędy około 250 r. zatrzymał się tu i osiedlił jako pustelnik. Wkrótce też został skazany na tortury w amfiteatrze florenckim, ponieważ odmówił oddania czci bóstwom – a było to za czasów prześladowań Dioklecjana. Osnute legendą opowiadanie wiąże z męczeństwem św. Mignato nade wszystko wydarzenia nadprzyrodzone. Najpierw święty miał być spalony, ale nie spalił się, gdyż został cudownie uwolniony z krępujących łańcuchów. Następnie rzucono go na pożarcie dzikim zwierzętom, ale i to nie przyniosło mu śmierci, bo oswoił lwa. W końcu został ścięty, ale… podniósł swoją głowę i poszedł na wzgórze San Miniato we Florencji, gdzie obecnie znajduje się kościół San Miniato al Monte. Miał charakter, nieprawdaż?

Ze szczytu wzgórza, na którym stoi wieża Rocca, rozpościerają się piękne widoki na sielską i spokojną Toskanię z wszelkimi atrybutami wiejskiego pejzażu. Na wzgórzach idealnie równe rzędy drzewek oliwnych i winorośli, a na polach zbożowych wielkie, okrągłe snopy słomy. 


Średniowiecze było epoką, w której wpływowe rody prowadziły intensywne walki o terytoria. Przez San Miniato przebiegała Via Francingena a osady i tereny położone najbliżej szlaku pielgrzymkowego stały się głównym celem walk pomiędzy rodami. Przemawiały za tym argumenty ekonomiczne a nieustanne spory sprzyjały coraz to innym i nowym podziałom terytorium. Każdy ród dążył do tego, aby jak najkorzystniej włączyć swoje posiadłości w sieć zamków i twierdz znajdujących się na trasie Via Francingena, gdyż dawało to ogromną szansę na szybkie i skuteczne wzbogacanie się.

Również San Miniato włączyło się w średniowieczu w rywalizacje o terytoria a wieża – Rocca, będąca symbolem miasta, pozwalała wtedy na kontrolę ważnego odcinka drogi Via Francingena, łączącego Pizę z Florencją.



Rocca

Budowla ma 37 m. wysokości a z jej szczytu rozciąga się widok na dolinę rzeki Arno. Ponieważ została wzniesiona z inicjatywy Fryderyka II, władcy, przebywającego częściej na Sycylii, niż w Toskanii – stąd też w architekturze wieży dopatrzeć się można elementów arabskich, często spotykanych na Sycylii. Obecna wieża jest rekonstrukcją tej oryginalnej, gdyż średniowieczna budowla została doszczętnie zniszczona w 1944 r. kiedy Niemcy podłożyli minę i wieżę wysadzili.

Całkowicie na podobieństwo długiej i miejscami poprzerywanej gąsienicy nasza grupa zeszła wąskimi schodkami w kierunku katedry pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP i św. Genezjusza, którego obecnie uważa się za głównego patrona miasta.
 
Katedra Santa Maria Assunta

Święty Genezjusz, podobnie jak św. Mignato zginął śmiercią męczeńską, też w czasie panowania Dioklecjana. Genezjusz był aktorem – komikiem i cieszył się wielkim uznaniem w świecie pogańskim, spragnionym rozwydrzonych rozrywek. W swoich sztukach i przedstawieniach wyśmiewał i szykanował chrześcijan, a to bardzo podobało się cesarzowi, pałającemu do nich nienawiścią. Było tak, dopóki Genezjusz nie napisał sztuki o chrzcie. Osobiście chciał zagrać w niej główną rolę i oczywiście w pierwotnym założeniu miała być to zabawa dostarczająca rozrywki prześladowcom – ale zaczął naprawdę się modlić. Na wieść o tym Dioklecjan kazał go zgładzić. Tak więc św. Genezjusz został patronem aktorów a o tym w San Miniato pamięta się szczególnie. W miasteczku odbywają się co roku międzynarodowe przeglądy teatralne, pt. „La luna azzurra” („Błękitny księżyc”).

To tyle o patronie katedry. Świątynia była niegdyś wkomponowana w potężną twierdzę obronną, która zajmowała całe wzgórze. Najlepiej zachowaną pozostałością po twierdzy jest wieża św. Matyldy z Canossy naprzeciw katedry.

Wieża Matyldy z Canossy

Na fasadzie katedry zwracają uwagę nietypowe, ceramiczne ozdoby, ułożono je w taki sposób, aby ukazywały Dużą i Małą Niedźwiedzicę. Oczywiście jest to układ konstelacji odzwierciedlający wiedzę o sferach niebieskich z czasów, kiedy powstawała świątynia. W środku byliśmy tylko kilkanaście minut. Wyposażenie kościoła i dekoracje są powojenną rekonstrukcją w stylu barokowym. Przewodniczka wspomniała, że w czasie wojny w kościele schronili się mieszkańcy miasta, jednak w wyniku zbombardowania kościoła przez Niemców zginęło 50 osób, a zabytkowe wnętrze zostało całkowicie zniszczone.

Fasada katedry
 
Schodząc od strony katedry w kierunku miasteczka, doszłyśmy do budynku seminarium duchownego, o ciekawym wyglądzie i nieco wściekłym kolorze. Tutaj też znalazłyśmy informację turystyczną i mogłyśmy zasięgać wiadomości, aż do woli o wszelkich odbywających się w całej okolicy festynach, koncertach, wystawach i różnorakich innych imprezach, w których nie miałyśmy najmniejszych szans uczestniczyć, ale dało nam to pewną orientację o dość sporej prężności kulturalnej w okolicy.

Budynek seminarium w San Miniato

Wybrałyśmy się na krótki spacerek po miasteczku, pośród bajkowo malowniczych uliczek.



W drodze powrotnej natknęłyśmy się jeszcze na arkady pod którymi w określonych dniach odbywa się targ, ale teraz było tu cicho i spokojnie. Zauważyłam, że w San Miniato życie mieszkańców toczy się bardzo, bardzo powoli a atmosfera miasteczka niewiele odbiega od wiejskich klimatów. Spacer po cichych zakątkach i uliczkach bardzo nas wyciszył. Sielankowo tam było!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...